Albańska riwiera i jej historia

Albańska riwiera i jej historia

Od razu po trafieniu do Ksamila postanowiliśmy zrobić sobie dzień leniuchowania.

Dlatego też opis ósmego dnia nie będzie owocował w opisy podróży i wielu nowych miejsc.

Gdy zwlekliśmy się rano z naszych śpiworów naszym oczom pokazał się widok pięknego wybrzeża, z którego rozciągała się panorama Morza Jońskiego i greckiej wyspy Korfu. Mimo, że siedzieliśmy tam wczorajszej nocy do trzeciej to nie spodziewaliśmy się takiego widoku. Czym prędzej pobiegliśmy na wybrzeże. Ominęliśmy plażę z leżakami aby smażyć się na pobliskich skałach. Wybrzeże jest dzikie pod tym względem, że czasami wystają z niego resztki zabudowań lub większych skał.

Należy dodać, że miejscowość Ksamil jest teraz jednym, wielkim placem budowy. Wszędzie trwają prace remontowe i to pewnie kwestia kilku lat dopóki wyrośnie tam nowy kompleks hotelowy. Niestety.

Morze Jońskie jest znacznie cieplejsze i mniej słone niż Adriatyckie, a ponadto ma zdecydowanie ładniejszy kolor, co zapewne czytelnikom może być ciężko stwierdzić po niektórych moich eksperymentach ze zdjęciami. Wylegując się plackiem na słońcu, wcinając arbuzy i pijąc piwko cieszyliśmy się wakacjami.

Na obiad trafiliśmy do pobliskiej restauracji, która była dość problematyczna. Połowy dań z karty nie dało się zamówić, a na posiłek czekaliśmy ponad godzinę… Ale za to mamy kilka ładnych i kolorowych zdjęć.

Resztę dnia spędziliśmy na smakowitych drzemkach i chill out’cie w cieniu pobliskiego drzewka.

Wieczorem poszliśmy obejrzeć pobliskie sklepy w poszukiwaniu pamiątek. Każdy z nich to mała kanciapa z niewielką ilością produktów. Byliśmy też w jednym większym “markecie”, gdzie zaskoczyły nas chwilowe zaniki w dostawie prądu. To podobne normalne.

Około godziny dwudziestej miasto (miasteczko!) rodzi się do życia. Pobliscy sklepikarze, farmerzy i inni wychodzą na ulice aby spotykać się w knajpach albo sprzedawać starocie na murkach ulic. Ponadto dopiero wtedy da się zauważyć turystów. Kupiliśmy sobie alkoholowy likier (którego słodycz nie pozwalała go potem wypić) i wieczór spędziliśmy rozłożeni na leżakach słuchając koncertu muzyki albańskiej. Następnego dnia chcieliśmy zwiedzić słynną Gjirokastrę i inne turystyczne perełki.

Z samego rana wyrusziliśmy z niebywałą lekkością.

Spowodowane było to oczywiśćie tym, że mogliśmy zostawić plecaki na polu kampingowym. Złapaliśmy od razu stopa do Sarande. Nie czekaliśmy nawet minuty. Było to dwóch chłopaków oczywiście w mercedesie. Jeden z nich pracował kilka lat w Londynie i perfekcyjnie mówił po angielsku. Jechali do Vlore na imprezę i podrzucili nas kawałek za Sarande - na drogę do Gjirokastry, gdzie zatrzymał się pierwszy samochód - na amerykańskich tablicach Massachusetts. Trafiliśmy idealnie, bo była to para z dzieckiem jadąca do Gjirokastry. Mama pochodziła z Albanii, tata z Irlandii, a mieszkają w Stanach. Niezłe combo!

Jechaliśmy z nimi ponad 50 km. Rozmawiało nam się fantastycznie podziwiając przy tym widoki rosnących gór. Jest nawet nasz krótki filmik.

Gdzie niegdzie można było zauważyć biedniejsze dzielnice slumsów. Nie jest to częste, choć ogólny standard życia nie jest zbyt wysoki, to nie jest aż tak źle. Poniżej jakieś nierobiące wrażenia domy z robiącymi wrażenie górami.

Ta fantastyczna rodzinka pofatygowała nawet swojego kuzyna, który miał za 4 h przyjechać po nas na umówioną stację w Gjiro. Miał podobno przyjechać Hammerem. Poszliśmy zwiedzać stare miasto. Bałkańskie kamienice i wąskie uliczki to już klasyk. Daliśmy im się wciągnąć. Spacer po nich wydawał się nieskończony.

Dotarliśmy do położonego na wzgórzu zamku.

Była to największa twierdza Albanii i zamek prezydenta Hadży. Dzisiaj jest to zniszczona ruina z muzeum w środku, ale nadal z pięknym widokiem na miasto i pasmo gór. Weszliśmy do środka i zwiedziliśmy najpierw sporą kolekcję armat, dział i artylerii.

Poniżej znajduje się zdjęcie samolotu stojącego na murach zamku. Był to obiekt komunistycznej propagandy, a przechwycony na granicy transport z samolotem został nazwany szpiegowskim. Postawienie go na twierdzy miało służyć jako przypomnienie o potędze wywiadu albańskiego.

Była dopiero 14:30, a nasz Hammer miał podjechać o 16. Resztę czasu spędziliśmy na spacerze po mieście i jedzeniu (pysznych!) albańskich lodów.

Niestety Hammer się spóźniał (co jest domeną południowców), więc zaczęliśmy łapać stopa. Nie wszyscy w Albanii znają ten sposób podróżowania. Świadczyła o tym także sytuacja, gdy mówiąc ‘Sarande, Ksamil’ do zatrzymanego wozu ten zawiózł nas 100 metrów wcześniej w miejsce postoju busów. Dalej udało nam się złapać Ediego - Albańczyka z amerykańskim paszportem. Był bardzo miły i dał nam nawet swój numer. Mieliśmy dzwonić w razie odwiedzin Tirany. Kolejny autostop to milczący młody Albańczyk, który podrzucił nas do innego zabytku - źródeł Blue Eye. Są to tajemnicze źródła wodne, które są nadal niezbadane. Głębokie nawet na 45 metrów pod wodą skały są nieskończonym źródłem zimnej i krystalicznie czystej wody. Co ciekawe, albański rząd sprzedał je Włochom, którzy mają budować tu elektrownie wodne.

Po obejrzeniu źródeł złapaliśmy trójkę Kosowarów, którzy zmierzali w kierunku Sarande. W trakcie ciekawej rozmowy (Kosowo to generalnie ciekawy przypadek!) namówiliśmy ich na poszukanie kwatery w ładniejszym Ksamilu. W ten sposób podrzucili nas pod samo pole kampingowe. Był już wieczór, a jego resztę spędziliśmy kupując pamiątki i dumając sobie przed widokiem na zatokę. Finanse zaczęły się kurczyć, a co ważniejsze - bardzo chcieliśby zdąrzyć na Rajd Trzech Baców w Bieszczadach. Mieliśmy pięć dni do jego końca.

Podsumowanie:

Dzień dziewiąty.
Łączny dystans: 137 km
Liczba autostopów: 5