Budapasztet

Budapasztet

Epilog

Najtrudniej jest zacząć. Dlaczego fotorelacja? Bo czas to wybielacz niektórych wspomnień. Bo trzymanie niektórych zdjęć w hardware’owej szufladzie byłoby dla nich gwałtem. Bo nadal jestem podekscytowany każdą minutą, którą przeżyliśmy.

Przepraszam jeżeli w opisie będzie nudnawo i aż nazbyt dokładnie, a to przez fakt, że zapisywaliśmy każdą złapaną okazję. Myślę, że za każdy pojedyczny kilometr przejechany dzięki komuś, mogę mu podziękować w postaci małego tribute. Właśnie tutaj.

Byle do granicy.

Ruszyliśmy 15-ego sierpnia po kilku dniowym przeciąganiu sprawy (przez moje poszukiwania mieszkania) o godzinie 23:43 pociągiem relacji Inowrocław - Tychy. Postawiłem na ten ruch z racji tego, że 30 zł za przejechanie Polski (sic!) w świętym spokoju było ogromnym ułatwieniem. Przecież bycie na Słowacji to już jakaś ciekawsza przygoda niż człapanie się po polskich Orlenach. W ciągu pierwszych minut jazdy pociągiem cały oblałem się winem, ale tłumaczyłem to sobie, że przecież “na szczęście”. Upojeni winem i zagadką jutra przespaliśmy podróż spokojnie.

W Tychach o 7 rano z trudem (przy użyciu miejskiego trolejbusu) znaleźliśmy drogę wylotową w kierunku Cieszyna. Niestety z powodu remontu dróg nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego miejsca do ustawienia się, aż w końcu usiedliśmy na drodze dojazdowej do krajówki. Po ponad godzinnym oczekiwaniu (i niezbyt owocnym telefonie do Jaro) zabrała nas para, która zmierzała do syna w Żywcu, ale my chcieliśmy wysiąść w Bielsko Białej. Gdy wspomnieliśmy, że jedziemy do Albanii okazało się, że byli oni już tam na wakacjach. Szczęśliwy zbieg okoliczności.

W Bielsko Białej po krótkim piwie pod sklepem na zatoczce szybkiej drogi zatrzymał się Krzysztof, który jechał do Cieszyna przez Żywiec. Odpowiadało nam to, mimo że nadrobiliśmy trasy, bo mieliśmy być już za chwilę na tranzytowej granicy. W Żywcu wykonaliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia:

O 14 znaleźliśmy się na upragnionej granicy. Chwilę pogadaliśmy ze spotkanym autostopowiczem Januszem, który zmierzał do Turynu. Nastraszył nas trochę, że nikt nie chce zabierać… Na przekór jego słowom po dwóch kanapkach złapaliśmy tureckiego kierowcę, który jechał aż do Budapesztu! Nie posiadaliśmy się z radości, że uda nam się przebyć tak sporą trasę za jednym rzutem. I love transit!

Pogoda dopisywała, humory także, a widoki robił się co raz ładniejsze. Rosnące góry Słowacji świetnie oglądało się z szerokiej panoramy kabiny kierowcy!

Na krótkim postoju Metin (wspomniany turecki kierowca) przygotował dla nas oryginalny turecki obiad z mielonego mięsa, papryki, cebuli i pomidorów. Trzeba przyznać, że było to naprawdę dobre po tym jak użył jakiejś tradycyjnej tureckiej przyprawy.

Dalej jechaliśmy już do miejscowości Sahy czyli słowacko-węgierskiego przejścia granicznego, gdzie tuż po dotarciu dopadł nas mrok.,, i kociak. Tam spędziliśmy noc (jak się potem okazało - niezbyt przyjemną) w tirze zamiast w namiocie. Wspólnie postanowiliśmy zacisnąć zęby i po prostu dojechać jak najszybciej do Budapesztu.

Budapest Ring

Z samego rana dojechaliśmy na obwodnicę Budapesztu czyli tak zwany Budapest Ring. Ku naszemu zdziwieniu kierowca (który jechał do Turcji, a nie do centrum Budapesztu oczywiście) zamiast zostawić nas wcześniej na stacji benzynowej zatrzymał się na autostradzie (!!!) i wskazał zjazd, którym powinniśmy iść do miasta. Nie muszę chyba wspominać, że autostrady budowane są na największych możliwych zadupiach.

Postawieni w tej no-kurde-raczej-trudnej sytuacji maszerowaliśmy słomianym poboczem mając na plecach ~17-sto kilogramowe plecaki w samo południe. Jednak najgorsze były pędzące po 120 km/h tuż obok nas samochody. Nie będę ukrywał, że miałem serce w przełyku. Na szczęście udało się dotrzeć do jakiejś drogi dojazdowej, jednak przez półtora godziny nikt się nie zatrzymał.

W końcu zatrzymałem dwójkę madziarów, którzy (JAKIMŚ KURWA CUDEM) znali kilka słów po angielsku. Skierowali nas na inną drogę, gdzie mieliśmy znaleźć busa do centrum Budapestu. Tak też się stało, ale wcześniej po drodze spotkaliśmy garażową wyprzedaż na której dostaliśmy pamiątkę - maskotkę. Był to kot którego nazywaliśmy pierwotnie Katze, a potem przechrzściliśmy na Kotora. Bardzo miły gest ze strony madziarów!

Mimo, że nie mieliśmy forintów udało nam się dojechać do metra (i galerii handlowej z kantorem) dzięki uprzejmości pewnej Pani, która kupiła nam dwa bilety. Po wymianie pieniędzy ruszyliśmy na zaplanowane zwiedzanie stolicy Madziarlandu.

Budapasztet

Upał był ogromny, ale dobrze znosiliśmy go zwiedzając ciasne i zacienione kamieniczki Budapesztu. Zwiedziliśmy Parlament, który po chwili okazał się Bazyliką Św. Stefana… Zwiedzaliśmy wszystkie najpiękniejsze budynki - Zamek Królewski, Most Łańcuchowy czy Kościół Macieja. To dopiero drugi dzień naszej wyprawy, a już zobaczyliśmy tak wiele! Ponadto zrobiliśmy sobie przerwę na pyszne zimne piwo w jednej z knajp starego miasta.

Upał minął, siły odpłynęły. Zaczęliśmy rozglądać się za jakimś obiadem. Trafiliśmy na oryginalną węgierską zupę gulaszową, której madziarska nazwa jest niemożłiwa do wymówienia. Jak w sumie wszystko po węgiersku.

Nasz Buda-pasztetowy dzień minął. Odnajdując na mapie połączenie do Savoy Park dojechaliśmy tramwajem na przedmieścia Budapesztu, które już nie wyglądały zbyt zachęcająco. Dalej dotarliśmy na poszukiwaną stację OMV, gdzie umyliśmy się i zdjedliśmy prowiantową kolację przy towarzystwie węgierskiego piwa.

Jak się okazało stacja OMV nad Dunajcem nie była dobrym rozwiązaniem łapania stopa, ale dzięki uprzejmości pewnego Węgra z polskimi korzeniami (który o dziwo fantastycznie mówił po angielsku!) dotarliśmy do niedalekiej miejscowości Erd.

Mały wóz na stacji w Erd

W Erd powinniśmy złapać już stopa w stronę granicy, jednak szybko zaczęło się robić ciemno. Niestety okazało się, że w nocy łapanie stopa nie ma żadnego sensu. Próbowaliśmy jeszcze kilka godzin, aż padliśmy z wykończenia na betonie pobliskiej stacji w raz z naszymi plecakami pod głowami. W sumie to wydawało nam się bezpieczniejsze niż rozbijanie namiotu niedaleko całodobowego Tesco, gdzie zjeżdżało się nadzwyczaj dużo ciapatych madziarów w tuningowanych merolach.

Z tamtej nocy pamiętam jeszcze, że budząc się raz po raz udowadniałem Indze istnienie małego wozu na nieboskłonie, który to przyniósł nam chyba szczęście, bo już następnego dnia (dość niespodziewanie) kąpaliśmy się w wodzie jeziora Balaton…

Podsumowanie:

Dzień pierwszy i drugi
Łączny dystans: 477 km (+441 km pociągiem)
Liczba autostopów: 4