Tajemnice twierdzy Kotor

Tajemnice twierdzy Kotor

Szarość wschodu słońca nad zatoką Dubrovnika pozwalała odespać męczącą podróż autobusem.

O 5-ej rano plaża Grand Hotelu oraz ichnie bagietki są wyjątkowo polecane! Z kojącej drzemki wybudziło nas trzy godziny później ostre już słońce oraz narastający hałas europejskiej turystyki. Chwilę później zapytano nas czy zostajemy na leżakach na których się wylegiwaliśmy. Jako, że kosztowały bagatela 5 euro za leżak postanowiliśmy przenieść się w bardziej ustronne miejsce. Pobliskie skałki były idealne i równie wygodne.

Wygrzewaliśmy się w słońcu i soli Dubrovnika wcinając przy tym przepyszne Burki i arbuzy.

Po całym dniu spędzonym na plaży postanowiliśmy poszukać mniej obleganego turystycznie miejsca. Należało więc się spakować i razem z naszymi wiernymi kompanami w postaci plecaków ruszyć na drogę wylotową. Po drodze zahaczyliśmy oczywiście o lody, zimne piwo i colę oraz podziwialiśmy piękno wąskich, kamiennych uliczek.

Po prawej: Tak będzie wyglądał nasz wakacyjny dom.


Z pomocą mapy łatwo wydostaliśmy się na drogę, gdzie było jednak sporo szybkiego ruchu. Niedługo zatrzymał się tubylec, który zaproponował zawiezienie nas w lepsze miejsce do łapania stopa. Dzięki niemu już chwilę później byliśmy na przystanku autobusowym za Dubrovnikiem i zatrzymaliśmy słoweńca, który wygodnym busikiem podrzucił nas kilkanaście kilometrów do lotniska w Cavtat.


Będąc już tak blisko granicy nie dawaliśmy za wygraną i chcieliśmy jeszcze tego dnia znaleźć się w Czarnogórze. Pomogli nam w tym zatrzymani Polacy z Białegostoku, którzy nadrobili 30 km drogi żeby zawieźć nas na przejście graniczne. Była 19.

Przekroczyliśmy chorwackie bramki zdziwieni, że nie sprawdzano nas przez policję Czarnogóry. Kilkanaście metrów za bramkami na pobliskim parkingu ustawiliśmy się z wyciągniętymi kciukami.

I znów walka z czasem.

Ciemnieć zaczyna już po 19., ale liczylśmy, że może uda się coś złapać. Niestety nieubłaganie nadeszła ciemność, w której zatrzymanie kogoś miało już nikłe szanse.

Po ponad dwóch godzinach łapania stopa w tym miejscu przyszła do nas policjantka z Chorwacji pytając z udawanym zdziwieniem co my tutaj robimy. Doskonale widziała nas przez kilka godzin, gdy szwędała się po granicy. Oburzyła się, że w tym miejscu nie można stopować (stać na parkingu z palcem do góry nie można?) i mamy sobie, uwaga, zamówić taksówkę, bo do Czarnogóry są jeszcze dwa kilometry! Tupet tej kobiety był nie wyobrażalny, bo wysłała nas w ciemną noc po nieoświetlonej drodze idącej tuż obok urwiska i skał. Szliśmy powoli machając latarką i odblaskowymi gadżetami. Przy każdym przejeżdżającym (naprawdę szybko!) samochodzie przytulaliśmy się do skał bądź wskakiwaliśmy w krzaki. Przeklinaliśmy tą wrędną biurwę pod naszymi nosami.

Po pół godziny dostaliśmy się do Czarnogóry, gdzie jeszcze godzinę pytałem kierowców ciężarówek o podwózkę. To nie miało żadnego sensu o tej porze. Położyliśmy się w śpiworach na pobliskiej trawie w towarzystwie miejscowego kota, którego z resztą chciałem zabrać ze sobą. Jakoś po tej stronie nikomu już nie przeszkadzało to, że poczekamy tam bezpiecznie do rana.

O 6:30 serbski kierowca TIRa sam zaproponował nam podwózkę, bo widział nas na granicy. Był to bardzo miły człowiek, z którym rozmawialiśmy sobie swobodnie po polsku podczas, gdy on mówił po serbsku. To naprawdę podobne języki! Dzięki niemu mieliśmy też okazję przepłynąć się samochodowo-pasażerskim promem tuż przed samym Tivat, dokąd zmierzaliśmy.

W Tivat jest lotnisko tuż obok drogi. Dowiedzieliśmy się o tym w brutalny sposób, gdy (dosłownie!) dwadzieścia metrów nad nami przeleciał wielki samolot pasażerski. Skorzystaliśmy z dobrodziejstw pobliskiego supermarketu i wyruszyliśmy w poszukiwaniu rzekomej dzikiej plaży. Droga się nie kończyła, a upał rósł. Była jakaś 9. Postanowiliśmy zawrócić i od razu śmigać do Kotoru na plażę.

Momentalnie złapaliśmy jednego stopa.

A chwilę później kolejnego. Oba rzęchy zawiozły nas w końcu (przez wspaniałe kilkukilometrowe tunele) do Kotoru. Widok wielkich szczytów tuż przy samym morzu oraz znajdującej się twierdzy na jednej z gór powalił nas. Usiedliśmy na ławce z opuszczonymi koparami.

Weszliśmy do starego miasta aby pozwiedzać kamieniczki, kościółki i liczne zabytki. Byliśmy oczarowani.

Trafiliśmy do uliczki prowadzącej na fortyfikacje miasta i basztę (240 m n.p.m.). Państwo w kasie biletowej (sic!) widząc nasze plecaki sami powiedzieli żebyśmy nie płacili tych 6 euro. To było miłe.

Wdrapywaliśmy się po schodach i kamiennych szlakach. Była dopiero dziesiąta godzina i nie było tam jeszcze zbyt wiele ludzi. Mogliśmy napawać się widokami z ponad dachów starego miasta.

W pewnym momencie z patosowych rozmyślań wyrwało nas zasłyszane: “Wszędzie kurwa muszą nasrać. Jebie jak chuj.” Cieszyliśmy się, że jednak Polska podróżuje razem z nami!

Wdrapaliśmy się na basztę w tempie ludzi pozbawionych bagażów. Co niektórzy zaczepiali nas jak udaje się nam tu wchodzić z tymi plecakami. (To nie było złe, ale zejście…) Widok u góry był warty całej autostopowej wędrówki.

Czy producent Paprykarza Szczecińskiego nie powinien wynagrodzić nas za najlepszą reklamę ich produktu?

Zakochaliśmy się w Kotorze.

Odpoczęliśmy u góry, zjedliśmy śniadanie i zeszliśmy na dół. Nie było to łatwe, ale udało się. Czym prędzej kroczyliśmy na plażę aby wymoczyć w zatoce nasze zgrzane ciała.

Wychodząc z Kotoru natrafiliśmy na Autobuską Stanicę, gdzie wzięliśmy za 7 euro (i euro za bagaż, oczywiście!) dwa bilety do Budvy. To znane miejsce na wybrzeżu czarnogórskim. Dojechaliśmy na miejsce około 15. Poszliśmy na kawę, piwo i pizzę. W restauracji rosły nad naszymi głowami kępy kiwi.

Należało rozejrzeć się za polem kampingowym. Mimo, że posiadaliśmy mapkę miasta to odnalezienie się tam należy do niemożliwych zadań! Brak jakichkolwiek oznaczeń ulic, pełno małych i krętych dojazdówek… Męczyliśmy się ponad godzinę, aż w końcu znaleźliśmy cel. Pole kampingowe nie robiło szału. Tym bardziej, że kosztowało 12 euro. No, ale był prąd, gorąca woda i cień nad namiotem. Umyci i wypoczęci poszliśmy wieczorem na zwiedzanie miasta.

Wieczorem uderzył nas ogrom motłochu na ulicach.

Jeśli szukacie prażonej kukurydzy, magnesów na lodówkę, waty cukrowej, dudniących tandetą klubów i automatów do gier - jedźcie do Budvy. To będzie dla Was raj. Zrozumieliśmy dlaczego jest to tak popularne miejsce - to takie europejskie Przyjezierze. Kupiliśmy sobie wino i cydr, a potem uciekliśmy na jakąś plażę przy starym mieście. Nawet tam nie zaznaliśmy spokoju, ale było już znacznie lepiej.

Wypiliśmy wina i ponapawaliśmy się myślami o planach podróżniczych. Chłód morza wygonił nas później z powrotem do miasta. Poszliśmy jeszcze do knajpy w cichszej dzielnicy, gdzie wypiliśmy po drinku. Wyśmiewając różnice między Kotorem, a Budvą nie mogliśmy doczekać się jutrzejszego celu - nieznanej Albanii.

Podsumowanie:

Dzień piąty i szósty.
Łączny dystans: 83 km (+23 km busem)
Liczba autostopów: 6