Trasa Berlin - Amsterdam

Trasa Berlin - Amsterdam

Wypoczęci i jako-tako umyci w peronowym McDonaldsie wyruszyliśmy w kierunku upragnionego spotu na Hannover. Zręcznie nam poszło dotarcie do miejscowości pod Berlinem - Muchendorfu. Wysiadając czuliśmy się jak na dworcu w Inowrocławiu, co udowodnia poniższe zdjęcie.

Z tegoż peronu czekała nas droga w kierunku autostrady przez ulice tej małej miejscowości. Spotkaliśmy pewnego Litwina, który wracał właśnie z miesięcznej podróży stopem do Paryża. Jak się okazało został okradziony w pierwszych minutach pobytu tam, przez co rosła w nas myśl o porzuceniu tego celu podróży. Najtrudniejsze okazało się wydostanie z miejscowości na stację przy autostradzie. Zajęło nam to prawdopodobnie 2 lub 3 męczące godziny z naszymi przyjaciółmi - bagażami na plecach.

W końcu udało nam się dotrzeć do raju hitchhikerów - stacji z ogromną ilością TIRów i przejeżdżających samochodów. Odpoczęliśmy i chilloutowaliśmy tam dobrą godzinę poznając TIRowców i innych stopowiczów. Większość kierowców powiedziała nam, że z powodu wakacji w Niemczech dojedziemy najdalej do Hannoveru, gdyż obowiązuje zakaz jeżdżenia w niedzielę. Była sobota, godzina 18.

Nadzieję w naszych blerwowych sercach rozbudziła para z Polski, która leżąc sobie na trawniku powiedziała nam, że umówiła się z pewnym kierowcą na 19:30 i podrzuci ich aż do Amsterdamu. Kolejny pochód po wszystkich stojących TIRach dał owoce w postaci obietnic podwózki, ale dopiero w poniedziałek rano. Postanowiliśmy stanąć przy pompie i łapać osobówki. W końcu o 18:30 ruszył jeden z TIRów na polskich blachach i widząc znak “H” (narysowany na ukradzionym kartonie reklamowym z Muchendorfu) oraz flagi Polski postanowił nas zabrać. Jak się chwilę potem okazało wiózł 20.000 litrów piwa Żywiec… aż do Holandii! Tak oto wiedzieliśmy, że o północy na pewno będziemy już po holenderskiej stronie granicy. Poniżej kilka zdjęć z tego cudownego TIRa, w którym można było palić w radosnym uniesieniu. Humor poprawiał nam kierowca (oraz zdjęcia jego żony na laptopie), który mówił tak cicho, że tylko udawaliśmy zrozumienie.

Tuż przed snem należało zrobić rzecz oczywistą - zapalić legalnego blanta. Nie obyło się bez uwiecznienia tegoż pięknego momentu.

Tak też trzecią noc podróży spędziliśmy na ławkach stacji benzynowej przed Amersfoortem. Rano inny polski kierowca zrobił nam kawę i dał ciastka. Wiedzieliśmy, że to będzie dobry dzień. Dzień Amsterdamu.

Pierwszy Holender zapytany: Nie jedzie Pan może do centrum Amersfoortu? od razu powiedział, że jedzie i w zasadzie to nawet nas podrzuci na dworzec centralny. W gwoli wyjaśnienia: byliśmy naprawdę rządni stolicy! Bardzo uprzejmy człowiek odwiózł nas pod sam dworzec skąd zamówiliśmy w miarę tanie bilety do Amsterdamu. Nie przeszkodził nam nawet jakiś wypadek na tejże linii kolejowej, a jedynie zmieniliśmy miejsce przesiadki na Utrecht.

Wysiedliśmy na upragnionym (i monumentalnym) dworcu w Amsterdamie. Zabawnie podbudowujące były widoki wszystkich ludzi palących trawę, gdzie się tylko da. Tuż przy stacji w centrum informacyjnym dowiedzieliśmy się gdzie mamy kierować się na campingside, ale nie mogliśmy odeprzeć się pokusie niewstąpienia przedtem do najbliższego coffeeshopu.

W Central Coffeeshop urzekł nas barowy, luźny klimat. Daliśmy odpocząć swoim barkom i mózgom. Poznaliśmy także, na chwilę, dwóch chłopaków z Niemiec. Niestety nie byli w stanie za dużo nam opowiedzieć. Sam nie wiem czy z powodu słabego angielskiego czy z przepalenia…

Droga do pola kempingowego prowadziła przez przepiękny, ale także cholernie długi most.

Po przekroczeniu tegoż mostu daliśmy odpocząć nogom i zmęczyć się płucom w parku tuż przed kempingiem. Spotkaliśmy tam także kaczych wysłanników, których dzioby nakazałem skierować w Bieszczady.

Po rozbiciu namiotu i zapłaceniu za miejsce kempingowe (było warto dla samego gorącego prysznica!) mogliśmy rozpocząć pielgrzymkę po Amsterdamie. Jednak to jest opowieść na osobny wpis…