Szalony Amsterdam

Szalony Amsterdam

Wychodząc w Amsterdam nie sądziliśmy na pewno, że zniszczy on nas aż tak bardzo. Ale o tym za chwilę… Po rozbiciu namiotu nadszedł czas na korzystanie z uroków stolicy Holandii. Postanowiliśmy pozwiedzać miejską komunikację oraz przespacerować się po centrum. Zwiedziliśmy także kilka, a może nawet kilkanaście Coffeeshopów, które przyciągały nas swoimi zróżnicowanymi klimatami. Gdy nadszedł już wieczór, byliśmy w naprawdę niezłych humorach po połączeniu przeróżnych odmian.

Postanowiliśmy wejść na mały chill do Coffeeshopu TOPS. Paląc tam sobie we dwójkę poznaliśmy chłopaka, który posiadał miniaturowy odpowiednik Olasowego Gandalfa - Pippina. Był to Eric i przyleciał ze Stanów na zjarany tour po Europie. Zapowiadało się nieźle. Z Olasem jednoznacznie stwierdziliśmy, że nigdy nie widzieliśmy człowieka, który jest w stanie tyle w siebie wdychać. Niech udowodni to zdjęcie Erica w towarzystwie Ganjalfa i pipe Pippina.

Z naszym nowym towarzyszem fazy przebyliśmy wszelkie zakątki Amsterdamu. Trzeba dodać, że strasznie nam to podbijało, że mamy tak dobrego przewodnika. Zwiedziliśmy kolejne multum Coffeeshopów, ale także wiele pięknych uliczek. W tym oczywiście ulicę czerwonych latarni, jednak tam zdjęć robić się nie dało.

Z Olasem poczuliśmy się zobowiązani zaprosić jankesa do wspólnego spróbowania Kamienia Filozofów, który nabiliśmy wcześniej. Eric mówił, że próbował już go kiedyś, co było dość uspokajające - spróbować u boku kogoś z tym obytego. I w ten sposób o 1 w nocy poznaliśmy Shroomsterdam. Daliśmy się ponieść wizualizacjom i zmysłowym doznaniom Kamienia. Mimo wszystko mieliśmy niezły Chill, chill, yeah, chill. Było naprawdę zabawnie, a szczególnie gdy spotkaliśmy jakiegoś Chorwata, który wciąż powtarzał: Shit, son!.

Shroomsterdam zwiedzaliśmy do 6 rano i jak potem się okazało: zwiedziliśmy całe centrum pieszo! Nawet najlepiej trzymający się Eric (dzięki napojowi energetycznemu) w końcu musiał zrobić sobie drzemkę na jakiejś łajbie. Niestety miałem pół godziny słabości i zimna, ale Olas bacznie czuwał nad rozwojem sytuacji w mojej głowie. Także na dworcu centralnym próbowało nas okraść dwóch murzynów, jednak wszystko skończyło się dobrze, dzięki słabemu już działaniu Kamienia. Ba, skończyło się wręcz zajebiście o 7 rano o wschodzie słońca na moście w euforycznym uniesieniu!

W ten oto sposób zakończyła się jedna z najbardziej szalonych nocy naszego życia. Obudziliśmy się dość wcześnie i zaczęliśmy dzień tak samo, jak skończyliśmy poprzedni - w towarzystwie Gandalfa i Pippina. Niestety wiedzieliśmy, że to dzień wyjazdu Erica do Pragi. Mimo wszystko, dobrze się bawiliśmy szwędając się tu i ówdzie.

Przybiliśmy sobie piątkę z Ericiem i zaczęliśmy znów we dwójkę szlajać się po Amsterdamie. Szybko we znaki dał nam się kac mózgowy i ogólne zmęczenie po zeszłej nocy. Odespaliśmy kilka godzin i znów wyruszyliśmy na miasto. Byliśmy już znacznie bardziej stoned, jak by to określił każdy prawdziwy barman Coffeeshopu. Do namiotu trafiliśmy dopiero o 4 w nocy, dlatego zrozumiałe, że staraliśmy się przespać chociaż na przystanku tramwajowym. Jak rasowe prostytuty.

Trzeci dzień miał być naszym ostatnim tam. Zaczęliśmy go od porządnego prania i sprzątania naszego namiotu. Wbrew pozorom poszło nam nieźle, a to zadziwiające biorąc pod uwagę ilość brudu na ubraniach i ogrom rozpierdolu w namiocie.

Po tak efektywnym poranku postanowiliśmy wypożyczyć rowery. Należy tu wspomnieć, że Amsterdam to miasto rowerzystów. Na rowerach jeździ tam każdy, a nawet śmiem twierdzić, że drogi rowerowe obejmują więcej uliczek (szczególnie w centrum) niż drogi samochodowe. Wypożyczenie roweru kosztowało 12 Euro za dzień, co trochę zmroziło nasze blerwowe serduszka. Tym bardziej, że moje pieniądze były już prawie na wyczerpaniu. Zgodnie z etosem absztyfikanta grubej blerwy postanowiliśmy jeździć na połowicznie wypożyczonych rowerach. Jednak ów pożyczony grat leżący w rowie odłożyliśmy w to samo miejsce, tylko wieczorem!

Po naprawieniu sobie głów dzięki rowerom i podbiciu kilku całkiem przyjemnych faz, powróciliśmy na kemping tuż przed wieczorem. Odpuściliśmy sobie chodzenie po mieście i czerwonych latarniach (lub po prostu: kurwy) i w raz z zasobami nerki Olasa odpoczywaliśmy przy piwku i Gandalfie na polu namiotowym. W sumie to chyba zasnęliśmy z pizdy…

Następny ranek był dniem 7. tej podróży. Skoro trzy dni zajęło nam blerwienie się do Amsterdamu, to trzy dni odłożyliśmy sobie na powrót. Należy również dodać, że ciągłe Coffeeshopowanie, płatny kemping, puby i fast foody opróżniły nasze portfele całkiem zręcznie. Powrót opiszę w ostatniej - 5. części, która będzie znaaacznie krótsza. Obiecuję. I gratuluje tym, którzy dotrwali do końca tego wpisu.