Powrót do Polski

Powrót do Polski

Nadszedł czas powrotu. Oczywiście nie wiedzieliśmy jak wydostać się z Amsterdamu. Na polu kampingowym znajdowały się na szczęście porady dla stopowiczów, które wskazały nam kierunek podróży przez miasto. Około 18 załatwiliśmy jeszcze kilka spraw związanych z wyjątkowymi pamiątkami. Spotkaliśmy nawet zastanawiający krojony stolec pilnowany przez królika. (WTF?!)

Podmiejskim autobusem dostaliśmy się w okolice autostrady. Udało nam się przejechać dwukrotnie za darmo, a trzeba wiedzieć, że jeden bilet godzinny kosztuje 2,70 Euro. Dla takich absztyfikantów to spora oszczędność. Na stację przy autostradzie doszliśmy naprawdę łatwo, dzięki orientacji przestrzennej Olasa. Oczywiście należało to zwieńczyć (jak każdy nasz mały sukces) blantem.

Dosłownie minutę po skończeniu jointa obok nas podjechał autobus z napisem Słubice. Niestety kierowcy powiedzieli nam, że jadą w drugą stronę. Po chwili nieoczekiwanie wokół nas zebrała się spora grupa rosyjskich turystów. Porażeni sytuacją, w której się znaleźliśmy nie mogliśmy wstrzymać śmiechu. Porozmawialiśmy chwilę z grupą. Aftostopem?! Toż to bezpiecznije? Maladjec!

Narody słowiańskie potwierdziły swoją bliskość etniczną. Rosjanie zostawili nam karton soku i kilka kubeczków wina, które zniknęły w krótką chwilę powodując przyjemne mrowienie w naszych zmęczonych umysłach.

Kilka chwil po tym przemiłym spotkaniu pewien Holender postanowił nas podwieźć jakieś 50 km do Amersfoort. Był to najbardziej interesujący z kierowców, których spotkaliśmy. Pracownik branży IT z naprawdę szerokimi horyzontami umysłowymi. W każdym bądź razie zaszczepił w nas wiarę w karmę, a sam mówiąc o karmie postanowił podrzucić nas “kawałek” dalej do Apeldoorn, czyli kolejne 50 km. Człowiek chciał dobrze, ale wysadził nas na wyjątkowym zadupiu.

Był to zamykany po 24 CPN, na który wjeżdżali praktycznie tylko kierowcy z okolicy. Nie złapaliśmy nic od 20 do 1 w nocy. Noc spędziliśmy na ławce. Jednej. We dwóch.

W nocy przeszkadzał nam deszcz, ale także miejscowa policja. Dwóch psiaków obudziło nas, sprawdziło dokumenty, pytało się co tutaj robimy. Oczywiście pytali się również o trawę. Wytłumaczyliśmy im nasze autostopowe zamiary. Dali nam spokój, komentując na odchodnę: It’s not very clever to sleep here…

Rano było ciężko. Nastąpiła w nas kumulacja zmęczenia i braku nadziei. Żaden z przejeżdżających Holendrów czy Niemców nie chciał na nas spojrzeć. Marzyliśmy aby wydostać się chociaż na kolejną stację na autostradzie, gdzie byłoby więcej konkretnych TIRów. W końcu około 10 podjechał Ford Transit na polskich blachach. Jak się okazało kierowca jechał sam i to do… Polski. Zgodził się nas zabrać. Czuliśmy się jak w niebie, gdy powiedział, że będziemy w Stargardzie o… 16! Z trzech dni zaplanowanych na powrót zrobiło się w zasadzie pół dnia. A warunki jazdy były niesamowite. Transit posiada z tyłu trzy wielkie, rozkładane fotele. Było to największe szczęście jakie mogliśmy sobie tylko wyobrazić.

Ze Stargardu czuć było Inowrocław w powietrzu. Jako, iż moje pieniądze skończyły się dzień wcześniej, Olas kupił dwa bilety Stargard - Inowrocław przez Poznań. Oczywiście przed tym należało zjeść tradycyjnego polskiego… kebaba.

I w ten oto sposób dostaliśmy się do Inowrocławia o 22. Zmęczeni, ześwirowani od swojego widoku, uradowani że się udało przywitaliśmy nasze blerwowe gniazdka.

Krótkie podsumowanie: 10 maszyn, 8 dni, dekagramy trawy i tony dobrej zabawy. Time of my life!