Pijackie kanały Wenecji i dżdżysta Chioggia

Pijackie kanały Wenecji i dżdżysta Chioggia

Trzeci dzień podróży rozpoczęliśmy w chłodnym wietrze otaczających nas Alp.

Była 8 rano, słońce dopiero się budziło, a my zwijaliśmy nasz dwuosobowy, przenośny domek. Jeszcze ostatni gorący prysznic, zapłacić za pole i lecimy do Włoch!

Kilkaset metrów od pola prowadziła droga w kierunku Lienz i dalej przejścia granicznego Austria-Włochy. Na okazję czekaliśmy może 10 minut, gdy zatrzymał się Austriak jadący do pracy. Prosto do Lienz! Dzięki świetnym drogom byliśmy tam już po krótkiej chwili minąwszy kolejne bajkowe, austryjackie uliczki.

W Lienz tuż przy rondzie napotkaliśmy dwie osoby łapiące stopa, ale była to jakaś starsza pani i (chyba) robotnik, żadni podróżnicy. Tu również nie czekaliśmy długo, bo po kilku selfies złapaliśmy kolejną parę, również austriaków. Jechali do granicy. Szalenie fajne jest to, że mimo iż nie znali angielskiego albo nie chciało im się gadać to nam pomogli.

W środku miasteczka, na bardzo wąskiej uliczce łapaliśmy dobry kwadrans. Mnóstwo aut na włoskich blachach przejeżdżało tą drogą, ale nikt się nie zatrzymywał. Rosło w nas przekonanie o problemach ze stopem w tamtych kraju. Dopiero przejeżdżający tam młody Szwajcar przewiózł nas do Tolbach już we Włoszech, gdzie mieliśmy wysiąść na skrzyżowaniu prowadzącym prosto na południe. W tamtym miejscu urosły już potężne, tym razem włoskie, górzyska.

Chwilę pośmieszkowaliśmy, jakieś zdjęcie i bach - kolejny samochód. A co najlepsze - wymarzony Volkswagen “ogórek”. To drugi raz, gdy zatrzymał nam się taki samochód, za pierwszym razem było to przy okazji stopowania do Amsterdamu w maju. Okazało się, że to para z Niemiec, która jedzie prosto do… Wenecji! Niesamowity fuks. Szczęśliwi byliśmy tym bardziej, że mówili świetnie po angielsku. Droga upływała nam w błogiej atmosferze pięknych widoków i miłych rozmów. No i świetnego, wygodnego wnętrza hipisowskiego “ogórka”.

Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce okazało się, że jadą oni nie do Wenecji, bo tam nie można wjeżdżać samochodem, a dość blisko - na plażę. Byli tak uprzejmi, że podrzucili nas na prom. Ostatnie minuty podróży minęły nam w stresie, bo Indze wypadł gdzieś telefon. Mieliśmy nadzieję, że nie na postoju, a w samochodzie. Szczęśliwie telefon znalazł się we wnętrzu samochodu, mogliśmy iść na prom. Był środek dnia, ogromny upał, a my płynęliśmy promem do upragnionej Wenecji!

Gdy wysiedliśmy uderzył nas ogrom turystów i upał.

Szybko zjedliśmy coś, zdjęliśmy bluzy i ruszyliśmy zwiedzać. Wenecja rzeczywiście zachwyca urokiem kanałów, uliczek i pięknych katedr. Jednak wspomniane uliczki nabierają klimatu dopiero, gdy wyjdzie się z tych obleganych przez turystów. Po obejrzeniu kilku ważniejszych miejsc poszliśmy po białe wino, które szybko wypiliśmy wpatrzeni w piękne balkony mieszkań.

Potem nadszedł czas na jakiś plan. Vicky mówiła Indze, że koniecznie trzeba znaleźć miejsce zwane Campo S. Margarita, w którym to młodzi ludzie spotykają się żeby jeść pizzę i upijać się winami. Brzmiało dobrze! Z mapą w dłoniach szukaliśmy tego miejsca naprawdę długo. Dzięki temu zwiedziliśmy sporą część Wenecji i trzeba przyznać, że kanały (które, btw, wcale nie śmierdzą!) są tam naprawdę oblegane przez wszystkich mieszkańców. Czym dalej od centrum, tym lepiej było widać naturalną Wenecję - trochę obdrapaną, ale tym bardziej piękną i naturalną.

W końcu dotarliśmy na wspomniany plac i nie mogliśmy uwierzyć, że to te miejsce, bo nie było tam żadnej hucznej imprezy. Niedługo zaczynał się wieczór, nie mieliśmy planów na nocleg. Napisaliśmy na facebookowej grupie ‘przenocuj mnie, jestem w dupie’, bo mój telefon z internetem zaraz miał się rozładować. Żadnego odzewu. Potem okazało się, że odezw był, ale na facebooku nie smsem… Cóż, planem stało się picie całą noc i ‘jakoś to przecież będzie’.

Zrobiliśmy zakupy i mocno zmęczeni chodzeniem z plecakami w upale zjedliśmy pizzę i zaczęliśmy pić. Dołączyliśmy do grupki metali pijących przy studni i od słowa do słowa nawiązały nam się dość ciekawe dyskusje. W pamięci na pewno zachowam Marco - wielkiego fana black metalu, krytyka religi i polityki swojego państwa. Piliśmy mnóstwo wina, ale spróbowałem też anyżowej wódki. Upiliśmy się nieźle, zrobił się środek nocy. Ekipa powoli zaczęła się zwijać, a my… Zostaliśmy na ławce na Campo, gdzie Ingula przekulała się do rana w moich ramionach.

Z samego rana wybraliśmy pierwszą lepszą miejscowość z okolicy Wenecji, która leżała nad morzem.

W planie mieliśmy odespać tą noc na plaży i trochę popływać. Padło na Chioggię, do której dostaliśmy się autobusem. W autobusie pewien murzyn pokierował nas gdzie wysiąść na przepięknej plaży. Mimo, że dzień był pochmurny i rano trochę padało to słodko odsypaliśmy sobie na tamtejszych leżakach, a później zgodnie z plażem zaliczyliśmy pływanie.

Warto wspomnieć, że okolice Wenecji są naprawdę obrzydliwie. Same płaskie, niezagospodarowane tereny lub strefy industrialne. Chioggia natomiast była typowym kurortem. Oprócz hoteli i plaż to miasto nie miało nic do zaoferowania. Na obiad wybraliśmy się na tanie i naprawdę marne jedzenie - carbonarę i lasagne. Zawiodło nas to trochę, więc postanowiliśmy poszukać supermarketu. Błądziliśmy, ale udało się trafić do Lidla, gdzie ogromnie się obłowiliśmy w szelkiej maści owoce, wina i inne smakołyki. Resztę dnia byczliśmy się na plaży, już w trochę lepszej pogodzie. Noc planowaliśmy spędzić na plaży. W końcu rozbiliśmy się pod domkiem ratowniczym w ochronie przed deszczem. Było przyjemnie, mimo sztormu na morzu dopóki nie wypędził nas jakiś dziadek pilnujący prywatnej plaży. Przenieśliśmy się w inne, jak się okazało lepsze miejsce.

Rano nasze humory popsuł szampon, który wylał się w Ingi plecaku i nagły deszcz. Mimo tego tej nocy byliśmy już w cudownej Peruggi, ale o tym w następnym odcinku.

Podsumowanie:

Dzień 3. i 4.
Liczba autostopów: 4
Przejechanych: 404 km