Pasmo Wielkiej Raczy

Pasmo Wielkiej Raczy

W związku z faktem, że Victoria wciąż nie chce przesłać mi zdjęć z lipcowego wypadu w góry, należy opisać tutaj drugą z wypraw górskich. Ostatniego dnia wakacji, jak na złość młodszym rocznikom, ja i Inga wycelowaliśmy nasz wzrok w Beskid Żywiecki. Przedtem należało jednak obrać azymut w kierunku trakcji PKP Inowrocław-Racibórz. Albert, który był naszą taryfą, razem z nami mógł kontemplować sprawność logistyki Polskich Kolei Pociągowych.

Po kilku godzinach jazdy byliśmy w Tychach. Podróż minęła nam nadzwyczaj dobrze, do czego znacznie przyczynił się prywatny przedział. Bawił nas widok obszczanego dworca Tych (których? haha.), który do połowy był pomnikiem menelstwa HWDP, moczu i upadku cywilizacyjnego, a z drugiej nowoczesnej europeizacji i otwieranych drzwi automatycznych. I patrz, gdzieśmy skończyli. W Tychach…

Trochę zmęczone, ale podekscytowane blerwiątka z trudem zmieściły się w pociągu do Zwardonia, który był bardziej przeładowany niż wagony zsyłki na Sybir. O 14 byliśmy już na miejscu i po krótkich zakupach mogliśmy zacząć wspinaczkę na szczyty Beskidów. Dopiero zaczęliśmy przyzwyczajać się do naszych siedemnastokilogramowych plecaków, gdy po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. To znaczy w pierwszej chatce studenckiej Na Skalance. Ku naszemu zaskoczeniu tego dnia odbywać się tam miały koncerty. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie - scena, konsoleta, akustyk. Pierwszy zespół wypadł średniawo, bo były to w zasadzie same covery poezji śpiewanej. Na drugi zespół (o podobnej stylistyce) zebrały się już naprawdę tłumy. Jakieś 50 osób w schronisku studenckim to naprawdę masa! Jednak najlepiej wypadł trzeci zespół, który z górami miał tyle wspólnego, że pochodził z Gliwic (wtf?). Sąsiedzi (a było ich sześcioro) grali typowe szanty, co wpasowywało się w nasze upodobania do morskich opowieści… Chłopacy dali czadu, a publiczność bawiła się fantastycznie tańcząc i śpiewając Hey, ho! Flookey Alley! i inne takie brednie.

Do czwartego zespołu nie dotrwaliśmy przez mieszankę wcześniejszych pociągów i późniejszego wina. Wylądowaliśmy w naszym (pożyczonym od Famułki) namiocie. Wcześnie rano wyruszyliśmy w stronę szczytu Wielkiej Raczy i dalej Przegibka. Trasa miała być długa - jakieś 7 godzin.

Początek był morderczy. Nie byliśmy jeszcze dobrze wczuci w wędrowanie z plecakami, gdy napotkaliśmy najtrudniejszą część całej wyprawy - podejście na Kikułę. Musieliśmy robić przystanki co chwilę, ale po zdobyciu Kikuły było już tylko lepiej. Trasa pozwoliła nawet na zrobienie jakiegoś zdjęcia.

Po dotarciu na Wielką Raczę podjeliśmy decyzję, że na Przegibek (2 h) idziemy następnego dnia. Spaliśmy w PTTK, który okazał się świetnym pomysłem. Oprócz pryszniców, łóżek i dachu nad głową w cenie znajdowały się najpiękniejsze widoki jakie mogliśmy sobie tam wyobrazić.

Cudownie wyspani, mimo długiego siedzenia przy wieczornej herbacie i piwie, zjedliśmy śniadanie w towarzystwie kota i wyruszyliśmy na Przegibek. Wiedzieliśmy, że trasa będzie krótka i mniej uporczywa, dlatego nie śpieszyło nam się.

Po drodze cieszyliśmy się pięknymi widokami, lasem i jagodami. Szło się fantastycznie, nawet z tymi plecakami.

Na Przegibku było pięknie. Już wiedzieliśmy, że tutaj spędzimy trzecią noc. Rozbiliśmy namiot w sąsiedztwie konia wyglądającego jak krowa. Rozpoczęliśmy gotowanie obiadu (ach ten szakaron makaron!), leniwe palenie papierosów i spoglądanie na szczyty gór.

Wieczorem poznaliśmy dwóch sąsiadów z namiotu - Jacka i Krzyśka. Kolejorze rozpalili ognisko przy którym gawędząc przesiedzieliśmy do późna. Tysiące historii i miliony śmiesznych anegdot potwierdzały cudowny klimat tego miejsca.

Kolejnego dnia, za radą Jacka, postanowiliśmy zostawić sprzęt i plecaki na Przegibku oraz spędzić tutaj kolejną noc. Wolne barki dodawały nam tempa. Zdobyliśmy szybko Rycerzową, a później Młodą Horę. Przepiękne miejsca. Szczególnie to drugie, w którym znaleźliśmy nasz przyszły dom. Ponadto widzieliśmy woody’ego woodpeckera.

Po tych pięknych trasach będących prawdziwym odprężeniem ugotowaliśmy tradycyjny już obiad. Dalej czekała nas kolejna noc przy ognisku z kolejarzami. Nasze rozmowy, z dobrze już znanymi kumplami, wspomagaliśmy pysznym piwem z sąsiedniego Żywca. Dotarła do nas także trójka poznaniaków. Wyjątkowo dziwnych poznaniaków…

Rano chłopacy powiedzieli, że podwiozą nas do Tych na dworzec. Nie mogliśmy obejść się ze szczęścia i podziwu dla narodu Ślązaków. Oczekując na luksusowy transport w postaci Volkswagena Polo mogliśmy się lenić.

Dojechaliśmy do Tych. Stamtąd mieliśmy 3 godziny do pociągu. Długo zwiedzaliśmy miasto w poszukiwaniu za jedzeniem. W końcu udało się nam posilić i już kilka godzin później byliśmy w Bydgoszczy. Po drodze jednak krążyły plotki (a raczej rozsiewał je pewien staruszek), że pociąg jedzie przez Inowrocław z powodu awarii na torach, a we Francji wybuchła elektrownia atomowa…

Wylądowaliśmy w Bydgoszczy o 2:30. Pociąg mieliśmy o 5:30. Jak rasowe blerwy zagotowaliśmy sobie gorące kubki przy użyciu butli. Tak. Na dworcu. Później już tylko krótka drzemka i byliśmy w Inowrocławiu. Niestety. Niestety, bo było magicznie, jakby jakaś niesamowita aura wisiała w tamtejszym powietrzu.