O zwiedzaniu Węgier i uciekaniu z Sarajewa

O zwiedzaniu Węgier i uciekaniu z Sarajewa

O 6:30 opuściliśmy stację benzynową w Erd. Było to jakieś 20 km od Budapesztu.

Odczuwaliśmy spore zmęcznie po spotkaniu naszych pleców z kostką brukową. Naszym celem było kierowanie się stricte na południe drogami M6 lub 6. Stanęliśmy na drodze beznamiętnie wystawiając kciuka. Po kilkunastu minutach złapaliśmy dwóch młodych chłopaków. (Należy wspomnieć, że tutaj rozpoczęliśmy historię naszego rytuału. Gdy tylko zdjąłem kapelusz i Inga zrobiła kanapki - zawsze coś łapaliśmy. Natychmiast.) Czym prędzej wsiedliśmy do ich samochodu nie pytając nawet dokąd tak naprawdę jadą. Mimo, że nie mówili po angielsku to jeden z nich używał translatora w telefonie. Dowiedzieliśmy się, że zamiast na północ jedziemy… nad Balaton!

Balaton był początkowo w naszym planie, ale potem z niego zrezygnowaliśmy mając problemy z wydostaniem się z Budapesztu i jego przedmieść. Dużo słyszałem i czytałem o balatonowych plażach, polach namiotowych i imprezach. Ponadto nasi kierowcy opowiadali nam o tamtejszych festiwalach muzycznych. Szykował się bardzo upalny dzień, a my cieszyliśmy się z perspektywy południa spędzonego nad chłodzącą wodą.

Koło godziny dziewiątej kąpaliśmy się już na pobliskiej plaży lub zwarzając na tamtejsze brukowe siedziska - “plaży”. Zdziwiła nas płaskość i zwyczajność tego jeziora. No i jego płytkość! Trzeba przyznać, że miłe miejsce, ale historie jego popularności wydawały nam się lekko napompowane tanią turystyczną sensacją.

Wypoczeliśmy po niełatwej nocy, wymoczyliśmy ciałka, ale należało iść! Naszym celem było położone na południu miasteczko Pecs. Niestety droga z Sofiaka (czyli miasteczka, w którym wypoczywaliśmy nad wodą) prowadziła na Zagrzeb. Niosąc przeraźliwie ciężkie po zakupie dodatkowych zapasów wody i wina, plecaki dotarliśmy na dworzec autobusowo-kolejowy. Wymyśliliśmy sobie, że dotrzemy do Pecs pociągami. Nie pociągiem. Pociągami, bo czekały nas cztery przesiadki. Jednak to właśnie była cena zejścia z trasy nad Balaton i koniecznej chęci przejechania przez Bośnię i Hercegowinę.

Słońce, woda, a przede wszystkim poprzednia noc wyciągnęły z nas wszelkie siły. Odsypialiśmy to wszystko przesiadająć się żmudnie najpierw w Fonyod, potem w Kaposvar, następnie już tylko w Dombovar.

Znaleźliśmy się w Pecs koło 18.

Okazało się, że aby wyjść na trasę musimy jechać do Mohacz. Do pociągu dwie godziny, a droga do Mohacz daleko… Wzięliśmy taniutkiego busa i jakieś 50 minut później byliśmy w Mohacs. Tutaj znaki prosto wskazywały na oddaloną o 10 km graniczną miejscowość. Tuż obok drogi znajdowały się już tylko pola kukurydzy i znów symbol globalizmu - Tesco! Zrobiliśmy zapasowe zakupy (za ostatnie forinty) na wypadek konieczności rozbicia campingu w polu. Walka z czasem, albo raczej - ze światłem. Z każdą minutą mniej samochodów, z każdą minutą ciemniej.

Nie udało się. Próbowaliśmy dwie albo trzy godziny. Przy nikłym oświetleniu drogi łapanie stopa nie miało większego sensu. Nici z opuszczenia Węgier jeszcze tej doby. Rozbiliśmy namiot tuż za Tesco i obok pola kukurydzy. Było to bezpieczne miejsce, odizolowane od parkingu, a nastawione jedynie na odwiedziny pobliskich lisów. Jeden w nocy chyba obwąchiwał nawet nasz namiot, ale udało się go łatwo przegonić. Na polnym podłożu spało się całkiem nieźle.

Poranek jak zwykle - zbawienny. Wstaliśmy o 6:30 i po oporządzeniu się w toalecie Tesco dość szybko złapaliśmy stopa do granicy. Był to Francuz, który na emeryturę przeprowadził się na Węgry. Kochany nadrobił 10 km specjalnie żeby nas podwieść. Opuściliśmy Węgry!

Na przekór stereotypom autostopowania w Chorwacji kolejnę podwózkę złapaliśmy minutę po okazaniu paszportu i przejściu granicy. Anglojęzyczny madziar w raz ze swym ojcem jechali akurat do Osijek, czyli gdzie zmierzaliśmy. Po krótkiej rozmowie o historii Węgier i Jugosławii oraz minięciu kilku upraw winogron dotarliśmy do Osijeka. Tam po chwili szukania odpowiedniego miejsca wybraliśmy rondo tramwajowe tuż przed wjazdem na autostradę. Stalibyśmy tam pewnie godzinę, gdyby nie uprzejmość pewnego kierowcy - Vladymira. Mimo, że jechał niedaleko to podrzucił nas kilkanaście kilometrów w lepsze miejsce. Vladymir był podróżnikiem i wyjątkowo opowiadał o Nordyckich fiordach przemierzonych skuterem, wyprawie do Iranu swoim samochodem (rzeczywiśćie na szybach miał nalepki!) oraz wodospadzie Virginia. Wspaniały człowiek! Zostawił nas na przystanku i pomógł złapać okazję (ekspresowo!) do skrzyżowania drogi jadącej na Dakovo. Zarówno Vladymir jak i kolejny nieznajomy potwierdzali słuszność jazdy drogą przez Dakovo.

Ustawiliśmy się na przystanku autobusowym i w kilka minut złapaliśmy sportowe bmw z gangsta-chorwatem. Oczywiście wsiedliśmy. Na szczęście gość i jego kolega byli bardzo w porządku. Mimo, że dzieliły nas bariery językowe to łamanym polsko-chorwatskim pogadaliśmy o kilku pierdołach. Wylądowaliśmy na stacji przed Dakovem i znów błyskawicznie złapaliśmy stopa! Tym razem to Denis mimo, że jechał przed granicę i miał tylko jedno miejsce obok kierowcy to zabrał nas do samego przejśćia granicznego w Samac. Spójrzcie tylko jak wyglądała moja podróż:

Podekscytowani dobrą passą przekroczyliśmy granice.

Pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymał się na widok naszych kciuków. Dwóch Bośniaków, lecz niestety tylko deutche-spreche’owatych. Po kilku minutach bezowocnej komunikacji wsiedliśmy do ich samochodu. A się zobaczy!

Szybko znaleźliśmy wspólny poziom komunikacji (w moim przypadku to raczej eufemizm) i dowiedzieliśmy się, że oni jadą znacznie w bok od naszej trasy. Miłe chłopaki, jadące na wiejską dyskotekę, gdy dowiedzieli się, że chcemy autostopować do Sarajewa poprzez góry złapał się za głowę. Jeden z nich z wielkim uporem wybijał nam to z głowy i nawet zdobył informację o kursujących autobusach. Koszt miał być rzędu 15 euro za osobę. Mieliśmy dojechać do Sarajewa, a stamtąd już autostopować, bo podobno południe jest znacznie bezpieczniejsze niż regiony na północ od stolicy.

Wiele czytałem o stopowaniu w Bośni i Hercegowinie, a zawsze były to superlatywy. Zdanie tubylców jednak zmieniło mój pogląd w tej sprawie. Zawiezieni 35 km na najbliższy autobus do stolicy zostawiliśmy naszych kolegów. Była niespełna 13.

Kupiliśmy dwa bilety, co kosztowało nas bagatela 35 euro. Liczyliśmy, że autobus odjeżdżający o 15 dowiezie nas do Sarajewa gdzieś na 18. Sączyliśmy węgierskiego winiacza przez dwie godziny siedząc na tym pustkowiu okraszonym w monopolowy, kasę biletową i jedną restaurację (z sikaniem na Małysza!).

Spotkaliśmy nawet parę z Polski z około 12-letnim dzieckiem. Doradziłem im co do destynacji ich dalszej podróży do Czarnogóry. Niestety nasi kochani rodacy nie zgodzili się podrzucić nas po drodze do Sarajewa. Trudno.

Bus jest chyba bardzo popularnym środkiem komunikacji w Bośni, a biorąc pod uwagę górzystość terenów pewnie jedynym oprócz własnego auta. Niestety trasa biegła przez wszelkie znajdujące się po drodze wioski i wioseczki, dlatego godzina przyjazdu odwlekała się w nieskończoność. Widok za oknem budził grozę zmieszaną z poczuciem dzikiej cywilizacji. Przepiękne leśne góry i kaniony, a wśród nich schowane dawne zbombardowane domy lub ostrzelane budynki. Jadąc autobustem cieszyliśmy się, że skorzystaliśmy z rady bośniackich kolegów, gdyż na przystankach dało się zauważyć trochę mniej okrzesanych ludzi oraz stare beemki z przyciemnionymi szybami. No i raz stare, urocze babuszki!


Gdy dojechaliśmy było już bardzo ciemno, a nas czekała noc w środku miasta.

W dodatku mówiąc o mieście nie wiedzieliśmy, że będąc w samym centrum stolicy najpierw przywita nas luksusowy hotel, a sekudnę potem żebracy, koty wyjadające jedzenie ze śmietników i dogorywające na ulicy psy. Widok straszliwy.

Zaczęliśmy kombinować. Marzyliśmy o jakimś tanim busie na przedmieścia, gdzie spędzilibyśmy noc. Niestety o tej godzinie nie mogliśmy na to liczyć. Rano również czekały nas tylko długodystansowe połączenia. Zjedliśmy po Burku niedaleko słynnej Aleji Snajperów i rozejrzeliśmy się po kilku ulicach w okół dworca. Nasze zdanie było jednogłośne - jak najszybciej stąd uciekać. Zobaczcie sami:

Poniższe zdjęcie to najprawdopodobniej jedno z najlepszych jakie mi się kiedykolwiek udały. Przebiegający wygłodzony pies, ciemno i betonowy charakter ulic Sarejwa. Myślę, że zatopione jest tutaj wszystko co zapamiętam z tego miasta.

Zostało nam jedno rozwiązanie - autobus do Dubrovnika, który odjeżdżał o 22:30. Niestety kosztował aż 49 euro (plus standardowe i irytujące “2 euro za bagaż”). Za każdą cenę to za każdą cenę. Dzięki temu połączeniu rozwiązaliśmy wszystkie problemy - spaliśmy w autobusie, nie musieliśmy wydostawać się z Sarajewa, nie skrojono nas, a o 5:30 byliśmy już w chorwackim Dubrovniku.

Doszliśmy na plażę tuż przy Grand Hotelu, gdzie zdobyłem nawet bagietkę na nasze śniadanie na molo obok plaży. Poranek był jeszcze blado-szary, ale dla nas był kojący, błogi i spokojny. Cisza zatoki pozwoliła nam dospać to co nie odespane. Oficjalnie zaczął się nowy etap naszej podróży - adriatycka riwiera.

Podsumowanie:

Dzień trzeci i czwarty
Łączny dystans: 940 km (ok. 290 km pociągami, 416 km autobusami)
Liczba autostopów: 8