Serbia: kanion rzeki Tary

Serbia: kanion rzeki Tary

Mimo, że spanie na czarnogórskiej plaży może wydawać się spełnieniem marzeń to bolące od drewnianych leżaków stawy rewidują ten sąd bardzo szybko.

Niemrawo przez sztormowe chmury wstawało poranne słońce, a my wyspani wstawaliśmy aby pokonać z powrotem Czarnogórę. Skorzystaliśmy z plażowych pryszniców, gdzie poznałem nawet czwórkę autostopowiczów z Francji. Byli troszkę sprytniejsi od nas, bo spali w zadaszonym pobliskim namiocie, który należał do hotelu. Dowiedziałem się, że byli tylko w Chorwacji, a do Ulcinja wpadli na jeden dzień. Szkoda, że skończyli przygodę tylko tutaj.

Wyruszyliśmy o 8 spakowani na nowo. Maszerując przez dziwnie opustoszałe już uliczki Ulcinja szukaliśmy kantoru aby wymienić nasze pozostałe chorwackie Kuny. W końcu udało się znaleźć jedyny bank, który zainteresowany był chorwacką walutą. Tutaj rada - nie wiem czy to kwestia prawna czy inny aspekt Czarnogóry, ale w Ulcinje nie istnieją kantory, a jedynie banki. Jeśli nie masz o określonej godzinie euro, ani karty do bankomatu to słabo z Tobą.

Zrobiliśmy zakupy i stanęliśmy przy pobliskiej drodze na Podgoricę. Po około 10 minutach zatrzymał się mały samochodzik, z którego wyszedł duży, młody człowiek. Mieliśmy szczęście - jechał do samej Podgoricy.

W samochodzie odsypialiśmy jeszcze. Kierowca nie był zbyt rozmowny, ale to chyba raczej z powodu bariery językowej. Jakieś dwie godziny później byliśmy na przedmieściach Podgoricy. Kierowca powiedział nam, że ta droga prowadzi do granicy z Serbią czyli “na Kolasin”. Wysiedliśmy w deszczyku, który po kilku chwilach zamienił się w ogromną ulewę. Schowaliśmy się w pobliskim barze na kawę i piwo. Po relaksie, przebraniu się i nieudanej próbie przeczytania serbskiej prasy (cyrylica sic!) musieliśmy wyruszyć mimo deszczu. Przed nami cała Serbia…

W tej ulewie po jakiś 20 minutach zatrzymaliśmy Pana, który co prawda jechał tylko kawałek, ale to zawsze coś. Podrzucił nas do samej Podgoricy, zaledwie kilka kilometrów, ale na właściwą drogę. To wystarczyło by deszcz przestał padać.

Miejsce do łapania było świetnie.

Dobrze widoczna zatoczka, szeroka droga, dużo samochodów. Łapanie jednak szło opornie. Przez dwadzieścia minut zatrzymało się kilka aut, ale jadących gdzie indziej. Raz zatrzymał się srebrny mercedes na serbskich (!) blachach, ale zanim dobiegłem do niego to odjechał. Przeklinaliśmy kierowcę, aż… ten zawrócił! Po minucie przyjechał po nas jeszcze raz. Na imię miał Petar, był z Serbii. Super, jedziemy do samej granicy!

Po tym jak weszliśmy do samochodu Petara ten kupił nam coca-colę i ciastka. Mimo, że nie mówił po angielsku, ani nie za bardzo rozumiał polski to jakoś tam się dogadywaliśmy. Wyjeżdżając za Podgoricę powoli zaczynały się wzniesienia zwiastujące piękny i słynny kanion rzeki Tary.

To podobno jeden z największych kanionów świata. Zaczynał się niegroźnie, aż momentalnie urosły przed nami wielkie, strzeliste, skalne góry. Zapierały dech w piersiach. Wjeżdżaliśmy na ich szczyty mijając obłoki chmur.

Milczeliśmy porażeni potęgą przyrody.

Co jakiś czas mijaliśmy pomniki upamiętniające ofiary wypadków. Jechaliśmy czasami przez szczyty, a czasami u podnóża gór czyli tuż przy rzece. Niestety nie zatrzymywaliśmy się, bo o postój tam raczej ciężko. Dlatego też zdjęcia są ujęciami zza szyby samochodu.

Kanion Tary trzeba zwiedzić jeszcze raz na spokojnie, ale podejrzewam, że nie da się najeść takimi widokami nigdy. Po godzinie kanion zaczął maleć, a wielkie strzeliste skały poczęły zamieniać się w połoniny. Przejęci pięknem południa Serbii zwiedzaliśmy ‘serbskie Bieszczady’.

W końcu wypadało się zapytać Petera dokąd jedzie. Okazało się, że 50 km przed Belgrad! Niesamowite, że złapaliśmy stopa na blisko 500 km. Mieliśmy szczęście.

Zaczęło robić się późno. Rozmowa z Peterem zeszła na serbską jagnięcinę, więc zaprosił nas na obiad do zajazdu. Zjedliśmy kilogram pieczonej, tłustej i tradycyjnej jagnięciny. Najedzeni do syta jechaliśmy dalej… Wylądowaliśmy o 21 na stacji 50 km przed Belgradem. Jeszcze wspólne zdjęcie z Petarem i mieliśmy zacząć łapać.

Inga chciała rozkładać już namiot znając nasze nieszczęście do łapania stopów po zmroku, ja wierzyłem, że będziemy dziś spać na granicy serbsko-węgierskiej, czyli ponad 200 km od miejsca gdzie aktualnie byliśmy. Wyszliśmy ze stacji na drogę, stanęliśmy na zatoczce, a Inga natychmiastowo zatrzymała TIRa. To serbski kierowca, zabrał nas. Jechaliśmy w ciszy, ponieważ byliśmy zbyt zmęczeni żeby rozmawiać. Zawiózł nas ponad 100 km, około 40 km przed Nowym Sadem. Do granicy 100 km, stacja duża i uczęszczana… złapiemy coś!

Poszliśmy do baru na stacji na colę i herbatę. Wszędzie było pełno od muzułmanów na niemieckich lub austriackich blachach. Próbowaliśmy jeszcze łapać, ale bezskutecznie. Rozbiliśmy namiot za stacją. Mogłoby wydawać się to dziwne, ale obok tłumów muzułmanów śpiących w śpiworach na chodnikach zamiast w swoich samochodach - nie było.

O 7 rano TIRów nie było zbyt wiele.

Ani pojedyncze ciężarówki, ani częściej widywane osobówki nie chciały zabierać. W końcu zatrzymał się Serb, który jechał do Nowego Sadu. Zdesperowani poprosiliśmy o podwózkę chociażby na kolejną stację. Był to pracownik Gazpromu, który opowiadał nam o swoim zawodzie i o festiwalu rockowym w Nowym Sadzie. Zawiózł nas 40 km.

Na następnej stacji było jeszcze gorzej. Wjeżdżały tam praktycznie tylko osobówki, którymi były tego dnia auta w pełni przeładowane muzułmańskimi rodzinami. Jakieś 95% samochodów to wypchane po szwy auta francuskich, niemieckich lub austriackich rodzin. Zlot muzułmanów czy co? Po dwóch albo trzech godzinach namówiliśmy jednego tureckiego (tja… no, ale desperacja) kierowcę TIRa o podwózkę do granicy. Zgodził się. W ciszy dojechaliśmy do Szeged, gdzie przewędrowaliśmy między tłumem aut na stronę Węgier. Węgry to już jak w domu mówiliśmy po dotychczasowej podróży.

Stanęliśmy przy wyjeździe dla TIRów, co było jedyną taktyką przy obecnym stanie osobówek. Po pół godziny rozwiązywania krzyżówek i (czasami) machania palcem złapaliśmy Serba, który jechał na Słowenię przez Budapeszt! Fantastycznie, jedziemy! Stary Serb słabo mówił po angielsku i niemiecku, ledwo słyszał i był dość ekscentryczny. Po chwili rozmowy położyłem się spać na kozetce… Obudziło mnie: “Nikodem, chodź, wstawaj! Musimy wysiąść!” Otworzyłem oczy - a my byliśmy już na autostradzie. Nie wierzyliśmy, że kolejny kierowca wpadł na to by zatrzymać TIRa na autostradzie i kazać nam iść poboczem do miasta! Wkurwieni znów szliśmy tuż przy barierkach do następnych znaków. Przeklęty Budapest Ring!

Znaki co chwilę wskazywały co innego. No, tak, przecież to Węgry...

Weszliśmy w końcu na wiadukt przy leśnej drodze. Jechał tam jeden samochód. Zatrzymaliśmy go,a w nim węgierska para, która nie rozumiała ani jednego słowa po angielsku, niemiecku czy migowemu. Mówili tylko te swoje szgdszgdszgd kiritkiki szgd etc. Czuliśmy się jak z kosmitami. W końcu pojęli, że chcemy trafić do centrum Budapesztu i pomogli nam zawożąc do podmiejskiej miejscowości na autobus. Tu małe sprostowanie: znali jedno angielskie słowo, a mianowicie: ‘facebook’.

Dzięki uprzejmości pewnego Pana pojechaliśmy autobusem mimo braku forintów. Dojechaliśmy do galerii handlowej, gdzie wymieniliśmy euro na forinty i mogliśmy dojechać metrem na drugi koniec Budapesztu. Jeszcze szybka przesiadka w autobus i… wysiedliśmy nie na tym przystanku, cholera. Czekało nas jakieś 2 km drogi. Jak trzeba iść to trzeba. Wtem zatrzymała się para (sami z siebie!) i powiedzieli nam, że nas podrzucą. Chcieliśmy ustawić się na drogę w stronę Vac. Zawieźli nas kawałek na pobliską stację. Bardzo miły gest!

Ze stacji, mimo że było już grubo po 21, złapaliśmy młodą parkę która podwiozła nas jakieś 40 km do Vaca. Rozmawialiśmy z tą młodszą od nas parą o Vacu, Albanii i o naszych krajach. Pokazali nam nawet całe swoje miasteczko. Wymieniliśmy się facebookami i musieliśmy łapać dalej. Stanęliśmy na przystanku tuż obok latarni (po uprzednim skonsultowaniu drogi z mieszkańcem pobliskiej chatki). Sytuacja wyglądała beznadziejnie - ciemność, odludzie, chłód i co gorsza - mały ruch na drodze. Po kilkunastu minutach na nasze machanie odblaskami i flagą odpowiedziała pewna Pani. Mówiła, że jedzie kilka kilometrów dalej, ale może nas podrzucić. Gorzej być nie może, pomyśleliśmy, to ruszamy. Jechaliśmy nie rozmawiając, w kompletnej ciemności drogi E77 (właściwej!) i w rytmie poważnej muzyki klasycznej. W głębi serca byliśmy jej dozgonnie wdzięczni za wyrwanie nas stamtąd, ale muzyka i ciemność tworzyły naprawdę przerażający klimat. Przejechaliśmy ponad 30 km autostradą (nadrobiła dla nas!) i wysiedliśmy w jakimś oświetlonym już miasteczku. Tam mimo ujadania psów, pijanych miejscowych łapaliśmy dalej. Do granicy węgiersko-słowackiej było już tylko 30-40 km!

Po jakiejś godzinie, gdy dosięgało nas już zwątpienie, zatrzymaliśmy TIR na blachach… polskich! TIRowiec z Radomia śpieszył się niesłychanie, więc wsiedliśmy nie pytając dokąd jedzie. Okazało się, że do granicy, ale kończy mu się czas na taryfikatorze. To i tak super, bo wiedzieliśmy, że granica = bezpieczeństwo i niezłe perspektywy na następny dzień.

Czekała nas noc na granicy w Sahy. Kolejna, bo raz już tam spaliśmy w TIRze u Turka jadąc w tamtą stronę. Teraz jednak wybraliśmy namiot na polance. Byłoby już w pełni fantastycznie, gdyby nie informacja, że następnego dnia ruch TIRów na Słowacji jest wstrzymany z powodu święta. Sic!

Podsumowanie:

Dzień dwunasty i trzynasty.
Łączny dystans: 967 km (!!!)
Liczba autostopów: 11