Szybko, szybko w góry!

Szybko, szybko w góry!

Przez natłok spraw związanych z przeprowadzką do Poznania i nowymi studiami nie potrafiłem usiąść do ostatnich dwóch relacji. Czas najwyższy dokończyć to, co niedokończone. Dzisiaj przedostatni odcinek o najszybszej w historii trasie Sahy - Ustrzyki.

Obudziliśmy się w słońcu słowackiej granicy.

Żwawo zwinęliśmy namiot i przepakowaliśmy plecaki aby ruszyć do pobliskiej restauracji na piwo i frytki. Nie spieszyło nam się do łapania stopa ze świadomością, że ruch dla samochodów ciężarowych jest wstrzymany. Choć zawsze pozostała nadzieja, że zatrzyma się cysterna lub TIR z jedzeniem, których ten przepis nie obowiązuje.

Nieśmiało stanęliśmy tuż za przydrożną restauracją i po kilku minutach zatrzymał się TIR. Wbiliśmy niezmiernie szczęśliwi do Macedończyka, który jechał do samej Polski! Ponadto świetnie mówił po polsku. Mieliśmy jeszcze tylko wjechać na pobliską stację. Dumni z siebie poszliśmy wydać prawie wszystkie zachowane euro. Obłowieni wbijamy do kabiny, gdy dowiedzieliśmy się, że kierowca niestety nie wiedział o zakazie i musi przeczekać do 22. Krótko: lipa. Niezbyt uradowani, ale nadal pełni wigoru (i smakołyków) ustawiliśmy się przy stacji.

Po kilku chwilach zatrzymał się samochód na węgierskiej rejestracji. Podczas natychmiastowego pakowania się do samochodu pochwyciliśmy tylko “Cracow” i byliśmy wmurowani! Kierowcą był Samir - Algierczyk mieszkający w Budapeszcie, który zmierzał przez Kraków na Łotwę (combobreaker!). Było to niesamowicie zabawny, uśmiechnięty i inteligentny facet. Muszę przyznać, że chyba najsympatyczniejszy ze wszystkich dotychczas poznanych. Mówił niesamowicie biegle po angielsku (oprócz tego również w czterech innych). Rozmawialiśmy o Polsce, Algierii, stopowaniu, pracy i wielu, wielu innych. Była to pierwsza podróż Samira do Polski, dlatego daliśmy mu kilka wskazówek jak poruszać się w naszej ojczyźnie.

Mijaliśmy najpierw słowackie kopie węgierskich mieścin, aż urosły lasy i góry. Zaczęło się robić tak zielono, że czuliśmy się niemal jak w Polsce. Samir był zachwycony klimatem. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć w jakiejś miejscowości górskiej.

Podczas jazdy Samir zaproponował byśmy pojechali z nim w wakacje do Algierii. Życie tam jest niesamowicie tanie, bo na przykład za 8 euro można kupić pełen obiad z deserem w restauracji… dla pięciu osób, a litr benzyny kosztuje 0,01 euro. Brzmiało to kusząco, ale najbardziej fascynujące były opowieści o algierskich górach i Saharze. Wymieniliśmy się facebookiem i mailami, jednak wiele wskazuje na to, że Samir nie należy do osób, które sprawdzają facebooka często.

Dojechaliśmy do Polski koło 14. Szybkie zdjęcie na granicy - oficjalnie dotarliśmy do kraju.

Samir wysadził nas koło Rabki-Zdrój. Tak oto pokonaliśmy około 250 km w jakieś 4 (bardzo przyjemne!) godziny. Obłowiliśmy się polskim piwem i pączkami w pobliskim sklepie i dawaj w Bieszczady!

W Polsce zaczęło się stopowanie częste, ale krótkie.

Najpierw kilka kilometrów w ciężarówce z młodym kierowcą pracującym bodajże piekarni. Powiedział nam, w którą stronę stanąć. Tu nasze szczęście skończyło się na pół godziny. Nic się nie zatrzymało, my staliśmy w środku miasta, a w dodatku zaczął padać deszcz. Zmoknięci szliśmy na pobliski przystanek, aż podjechał po nas samochód. Tata z córką wrócili się po nas, bo zrobiło się im nas żal. Po kolejnych kilku kilometrach zostawili nas na przystanku i kazali się za siebie pomodlić i dali nam ulotkę jakiegoś stowarzyszenia kościelnego. Krzyż na drogę.

Następny stop przyszedł łatwo. Młody trzydziestoletni właściciel firmy przewozowej zabrał nas swoją małą corsą. Gdy dowiedział się, że jedziemy aż z Albanii to podrzucił nas jakieś 20-30 km dalej aż do Limanowej. Wymieniliśmy się kontaktami. Nie zdążyliśmy nawet ubrać kurtek i już kolejna okazja. Miły pan w garniturze podwiózł nas do Nowego Sącza. Chwila rozmowy o polityce i podróżowaniu przerodziła się w kolejne 25 km. Zatrzymaliśmy się na przystanku i sytuacja się powtórzyła - pierwszy samochód staje. Młody chłopak, były autostopowicz, podrzucił nas swoim mercedesem. Po drodze zatrzymaliśmy się w lokalnym browarze, gdzie kupował akurat świeże piwo. Było pyszne.

Dwadzieścia kilometrów dalej za Grybowem, gdzie wylądowaliśmy trafił się nasz trzeci combos. Trzeci raz z rzędu zatrzymał się pierwszy samochód. Starsza para wioząca jedzenie dla córki na studiach (huehue) zabrała nas kolejne 20 km do Gorlic. Teraz postanowiliśmy chociaż na chwilę odsapnąć i się przebrać. W takim tempie wieczorem bylibyśmy gdzieś na Ukrainie!

Po kilkunastu minutach obijania się zaczęliśmy się łapać, jednak samochodów było co raz mniej. Zaczęliśmy się martwić bo było już grubo po 18. W końcu zatrzymał się jakiś człowiek w swoim dużym samochodzie. Mówił, że jedzie tylko kawałek, no jak każdy. Gdy skończył już narzekać (ach, ta kochana Polska! :) ) wtrąciłem szybko, że jedziemy aż z Albanii. W grubawym ciele tego biznesmana niezadowolonego ze swojego życia zrodziła się chęć pomocy nam. Podrzucił nas do samego Krosna czyli razem 75 km. Ponadto 45 km więcej niż planował. Dzięki stary!

Była dwudziesta. Droga w kierunku Sanoka prowadziła tuż przed Krosnem, jednak była kompletnie nie oświetlona. Poznaliśmy jednak jakiegoś natręta, który pomógł nam dając numer na San Busa, który kursuje na trasie Kraków - Cisna. To zawsze była opcja! Szybko zrobiło się bardzo ciemno i nasze nadzieje na Bieszczady jeszcze tej nocy zgasły. Mimo tego próbowaliśmy z odblaskowymi opaskami na rękach przykuć uwagę kierowców.

W końcu zatrzymało się jedno auto.

Podbiegłem do niego, ale kierowca nie reagował na moje pukanie w szybę rozmawiając przez telefon. Nie chciałem natrętnie otwierać drzwi… W końcu sam otworzył drzwi i krzyknął: “Wsiadasz czy nie?!”. Prawdę mówiąc wystraszył mnie, no ale ryzyk fizyk.

Wpakowaliśmy się do tego małego wozu i w milczeniu przysłuchiwaliśmy się rozmowie telefonicznej i radiu, którego okazało się być radiem Maryja. Z rozmowy wydedukowaliśmy, że jedziemy z księdzem! Warto dodać, że z wyjątkowo szybko jeżdżącym księdzem! Nie wiedzieliśmy nawet dokąd jedzie, aż gdy skończył rozmawiać przed samym Sanokiem na nasz tekst o trasie Albania - Bieszczady powiedział, że jest proboszczem w Ustrzykach Górnych i właśnie tam zmierza! Nie wierzyliśmy w tego fuksa!

Przejechaliśmy z nim jakieś 100 km przy czym większość w gęstej mgle i z duszą na ramieniu. Przy tej widoczności nie uspokajało nawet nas to, że pewnie sam Bóg czuwa nad owym księdzem… W końcu dotarliśmy, jednak ksiądz nie był na tyle uprzejmy (generalnie w ogóle nie był rzucając docinki) żeby podrzucić nas już ten kawałek do Cisnej, gdzie czekali na nas wszyscy rajdowcy.

Usiedliśmy w pobliskiej knajpie i zaczęliśmy dzwonić. Niestety nikt nie był na tyle trzeźwy by po nas przyjechać. Poznaliśmy za to dwóch facetów, którzy pili piwo stół obok. Podsłyszeli opowieść o Albanii i zaprosili nas na piwo.

Gadaliśmy jeszcze trochę aż trafiliśmy na wspólne pole namiotowe PTTK. Tam zrobiliśmy ognisko i rozbiliśmy namiot. Padliśmy lekko pijani i nadal niedowierzający, że wczoraj o tej porze byliśmy na Węgrzech. Rano ruszaliśmy w góry.

Wyspani i wymyci ruszyliśmy na połoninę Caryńską po uprzednim zwiedzeniu sklepu. Początkowo było ciężko wchodzić z naszymi ogromnymi plecakami, ale tylko początkowo. Zostawiliśmy trwały ślad zwieńczający nasz podróż na drewnianym domku dla turystów. Wszystko było warte drzemki na połoninie, prażącego słońca i słodkich brzoskwiń.

Obudził nas nadchodzący deszcz i związany z nim podmuch wiatru. Zeszliśmy na dół i złapaliśmy stopa do samej Cisnej (co w Bieszczadach nie jest żadnym wyczynem). Dotarliśmy do schroniska, gdzie zostaliśmy ciepło przyjęci przez wszystkich znajomych. Cieszyłem się szczególnie ze spotkania Tomka Sęka. Cały wieczór piliśmy piwa, pokazywaliśmy zdjęcia i wygłupialiśmy się przy ognisku. Niby jeszcze przed chwilą kąpaliśmy się w Morzu Jońskim, ale z drugiej strony w te trzy dni działo się tyle rzeczy. Albania wydawała się jednocześnie tak bliska, a tak odległa. Ale najlepsza była satysfakcja z tego, co udało nam się zrobić.

Podsumowanie:

Dzień czternasty i piętnasty.
Łączny dystans: 568
Liczba autostopów: 11