W poszukiwaniu fioletowej krowy

W poszukiwaniu fioletowej krowy

Długo wyczekiwana podróż w norweskie fiordy spontanicznie przerodziła się w podróż do Włoch.

Komfort, pieniądze, ilość samochodów, ale chyba przede wszystkim pogoda - to wszystko przemawiało za tym by krainy wikingów odłożyć na następny raz, a teraz spełnić marzenie o zwiedzaniu Toskanii.

Podróż znów zaczęliśmy pociągiem by nie tłuc się przez Polskę. Tym razem do Bielska-Białej. Dojechaliśmy koło 8 rano i z niemiałym trudem znaleźlismy drogę wylotową na Cieszyn. Potwierdza się moja teoria, że najtrudniej jest zacząć poszukując autostopowego flow. Nie czekaliśmy długo, bo koło 10 zabrał nas samochód prosto na przejście graniczne w Cieszynie. Był to Czech, pierwszy w mojej autostopowej mini-karierze.

Na przejściu granicznym popytaliśmy kilku tirowców i większość pauzowała. Była mała szansa, że ktoś jedzie na Wiedeń, aczkolwiek koło 13 tranzyt miał znów ruszać. Nie czekaliśmy z założonymi rękoma tylko łapaliśmy okazje na rozwidleniu drogi. Po pół godziny przejeżdżał samochód z wielką instalacją na dachu przez co wyglądał jak czołg. Śmialiśmy się, że czołgiem jeszcze nie jechaliśmy. Samochód się zatrzymał. -Brno? -Brno, dawaj! -Ale jadę z tamtą dziewczyną. -Jakoś się pomieścimy.

Po kilku chwilach okazało się, że nie tylko Brno, nie tylko Wiedeń i nie tylko Klagenfurt. Chłopak, ktory na imię miał Mikołaj jechał w raz ze swoją ogromną lotnią na zjazd lotniarzy i paralotniarzy na południe Austrii - do Greifenburga, tuż przy granicy z Włochami. Ogromny fuks na sam początek! Uradowani, że tego wieczora będziemy już tak blisko mijaliśmy kolejne kilometry.

Jak to na autostradzie - ogromna nuda, którą rekompensowała nam rozmowa z Mikołajem. Lecący w tle set muzyki minimal trochę nużył, więc zdrzemnęliśmy się nie raz. Ciekawe widoki zaczęły pojawiać się dopiero na południu Austrii około 100 km za Wiedniem. Rosnące znikąd góry poprawiały samopoczucie tym bardziej, że pogoda szczególnie dopisywała.

Przed 20 byliśmy na miejscu. Okazało się, że Mikołaj w raz z innymi lotniarzami śpią na tamtejszym polu campingowym. Stwierdziliśmy, że to doskonała okazja na nocleg, więc zabraliśmy się z nim.

Przywitał nas przeszywający do szpiku kości chłód gór.

Pole kempingowe położone było w dolnie Alp. Później dowiedzieliśmy się, że w nocy było koło 8 stopni! Szybko rozbiliśmy namiot i zabraliśmy się do picia zakupionych wcześniej austriackich browarów. Były wspaniałe! Wpatrzeni w szczyty gór i niesamowity widok Drogi Mlecznej siedzieliśmy do późna rozmawiając.

Mamo śpimy w Alpach!

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie, ale już dookoła nas było pełno lotniarzy i paralotniarzy. Chcieliśmy nawet wejść na miejsce ich startu na górze, ale czterogodzinna trasa po asfalcie nie zapowiadała się ciekawie. Patrząc na nich z dołu zrobiliśmy spory spacer po pobliskich malowniczych łąkach i równie bajkowych posiadłościach. Słońce grzało cudownie, gdy wędrowaliśmy sobie między polami kukurydzy a majestatycznymi skałami.

Później poszliśmy nad jeziorko alpejskie (3 euro/os, pozdrawiam) tuż przy naszym ekskluzywnym polu. Woda była przeraźliwie lodowata, ale trochę się popluskaliśmy i pozjeżdżaliśmy do wody. Później słodki, błogi chillout w słońcu aż do wieczora, który był kontynuacją odpoczynku. (A może efektem szoku tlenowego?) Był to jeden z ostatnich takich chilloutów w naszej podróży, ale przecież nie mogliśmy tego wtedy wiedzieć!

Podsumowanie:

Dzień 1. i 2.
Liczba autostopów:
Przejechanych: 782 km