Wybrzeżem dwóch mórz

Wybrzeżem dwóch mórz

Autostop wymaga wyrzeczeń.

Takim na pewno było łapanie stopa w trzydziestostopniowym upale mając tuż obok piękną plażę i cieplutkie morze. Niestety jeżeli chcieliśmy dotrzeć do Albanii to należało się poświęcić.

Pole kampingowe służyło naszym snom, a także wymytym już ciałom, wypranym ubraniom i na nowo zapakowanym plecakom. Wydostaliśmy się z Budvy całkiem zręcznie i wyszliśmy na główną drogę krajową biegnącą tuż przy wybrzeżu. Podziwialiśmy widoki mimo, że już po kilku chwilach byliśmy umordowani upałem. Czekała nas dzisiaj ogromna podróż aby dostać się na południe Albanii czyli do Sarande. Tutaj trzeba przyznać, że chyba nie do końca wierzyliśmy w to, że uda się nam jeszcze tego samego dnia dotrzeć na południe Albanii. Myślę, że liczyliśmy na przekroczenie jej połowy, gdzieś na wysokości Tirany.

Ustawiliśmy się na pobliskim przystanku autobusowym i czekaliśmy na okazję. Przez kilkanaście minut nie zatrzymał się nikt. W końcu zatrzymał się odziany w albańskie blachy mercedes (a jakże!). Zapytany czy jedzie w kierunku Ulcinja albo Albanii kierowca łamanym angielskim odpowiedział, że to drugie. Jaki fart!

Jak szybko się okazało kierowca jechał w raz ze swoim ojcem do Tirany. Fuks nie z tej Ziemii. Udało nam się zamienić kilka zdań po angielsku, ponieważ kierujący opowiadał o tym, że mieszkał i pracował przez 5 lat w Manchesterze. W dodatku jest fanem Manchesteru United. Swój swojemu zawsze pomoże!

Rozmawiając o różnych aspektach naszych krajów przemierzaliśmy resztę czarnogórskiej riwiery.

Była dopiero 11, gdy dotarliśmy na granicę.

Przekroczyliśmy ją pieszo i poczekaliśmy na wcześniej wspomnianego kierowcę po drugiej stronie bramek. Już po dwóch pierwszych krokach na granicy zahaczyło nas dwóch taksówkarzy z pytaniami o podwózkę. Nie byli natarczywi i uśmiechali się szeroko słysząc o autostopie. Poniżej pamiątkowe pierwsze zdjęcie w Albanii:

Pierwsze wrażenia z Albanii to gipsy babies na granicy, a dalej - zadziwiająca płaskość. Nie o tym się naczytałem i lekko zawiedziony czekałem na rozwój wydarzeń. Jechaliśym główną drogą ekspresową do Tirany i szybko dowiedzieliśmy się na czym polega fenomen albańskich dróg. Co drugi samochód to mercedes (naprawdę!). Podobno wynika to z faktu, że samochód jest tam najwyższą miarą pozycji społecznej. Nieważne czy stary czy nowy, ale to mercedes! Dalej - sposób jazdy. Z całym szacunkiem, bo nadal sam nie mam prawo jazdy, ale oni jeżdżą jak popieprzeni! Wyprzedząją na piątego, jeżdżą pod prąd i oczywiście niesamowicie zapierdalają. Ponadto ich hymnem narodowym powinien stać się dźwięk klaksonu, bo podejrzewam, że nie da się jechać minutę po albańskiej drodze bez usłyszenia tego sygnału. Ponadto godna podziwu jest duma narodowa albańczyków. Już po kilku kilometrach jazdy w Albanii można było śmiało stwierdzić, że w połowie domów czy sklepów wywieszona jest narodowa flaga.

Płaskie arbuzowe pola powoli zaczynały rosnąć.

Przy drodze pojawiało się co raz to więcej sklepów i straganów, bo powoli dojeżdżaliśmy do stolicy. Istnieje nawet filmik uwieczniający widniące w dali wzniesienia i niesamowity klimat albańskiego radia.

Nasz kierowca wypytywał nas jak mamy zamiar dotrzeć do Sarande. Powiedzieliśmy, że busem, bo chcieliśmy żeby zostawił nas na dworcu autobusowym skąd wydostalibyśmy się na przedmieścia. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że nie istnieje tam coś takiego jak główny dworzec autobusowy.

Dojechaliśmy do Tirany grubo po 15. Kierowca po rozmowie ze swoim kolegą powiedział nam, że jest już za późno żeby jechać autobusem do Sarande położonego przy granicy z Grecją. Zawiózł nas na busa. Podejrzewam, że z dobroci serca (bo wiedział, że śpimy w namiotach) namawiał nas na kupno dwóch biletów po 11 euro do Sarande. Mówił, że to dobra cena. Byliśmy baaardzo nieprzychylni. Podejrzewam, że gdyby nie godzina i, co gorsza, fakt że byliśmy w samym środku Tirany (klaksony, krzyczące straganiarki, chaos i armagedon, #szok_kulturowy) nie zgodzilibyśmy się na niego. Tak jak nakazują wszystkie relacje z Albanii - targowałem się i z bólem zapłaciliśmy za naszą dwójkę 20 euro. Mieliśmy przynajmniej pewność, że wieczorem dotrzemy do celu wyprawy - obozu autostopowego w Sarande. (Swoją drogą zrobiło mi się trochę głupio, gdy okazało się, że utargowałem cenę, która jednak nie była do targowania. Wszyscy płacili po 11).

Swoją drogą ciekawy jest sposób prowadzenia busa. W firmie przewozowej zatrudniony jest kierowca i dwóch służących mu nawoływaczy. Wysiadają oni na przystankach i drą ryja np. “SARANDE, SARANDE!”, co spełnia funkcję reklamy. Ponadto podczas jazdy wypatrują ewentualnych chętnych do podróży.

Bus oczywiście też nie jeździł bezpiecznie, ale przynajmniej szybko. Kilka chwil po wyjechaniu z Tirany zaczęły rosnąć przed nami najpierw małe zielone wzgórza, a później monumentalne góry.

Czym dalej na południe tym ciekawiej.

Oprócz cieszących oczy gór raz po raz pojawiały się spacerujące po krajowych drogach krowy, rolnicy jadący na swoich osiołkach albo zaparkowane mercedesy po środku niczego. Nie udało mi się zrobić zdjęcia żadnego z nich, ponieważ nasz bus jechał bardzo szybko nie zważając wcale na stan dróg. Trzymaliśmy się sufitu.


Po krótkiej przesiadce w Gjirokastrze czekał nas końcowy etap drogi. Niestety powoli zaczynało robić się ciemno i wiedzieliśmy już, że przywitamy Sarande nocą.

Po pokonaniu górskich serpentyn (btw, myślałem, że nie wyrobię…) dojechaliśmy do Sarande po 20. Było ciemno, ale miasto tętniło życiem. Początkowo zawiedzeni stwierdziliśmy, że jest to typowe miasteczko turystyczne. Na nasze zawiedzenie miały wpływ nie tylko tandetne stoiska, ale ciemność i brak upragnionych widoków (bo później nasze zdanie o Sarande uległo poprawie). Mijając tłumy turystów skoczyliśmy po klasyczne zakupy i piwa, a potem na pizzę, która - tu trzeba im oddać - była wybitna.

Tuż po kolacji, gdy rozmyślaliśmy już, gdzie spędzić noc (bo nie mieliśmy żadnych wieści od obozu autostopowego) na ulicy zahaczyła nas właśnie para autostopowiczów! Porozmawialiśmy chwilę i szybko okazało się, że Polacy stacjonują 15 km od Sarande w miejscowośći Ksamil. Niestety nie był to dziki obóz (a tak miało być!) tylko pole kampingowe. Wiedząc tylko, że pole kampingowe opatrzone jest w namalowany farbą napis “CAMPING” postanowiliśmy spróbować tam się dostać. Stanęliśmy na jakiejś uliczce, praktycznie w środku miasta z nadzieją, ale bez jakiejś wielkiej wiary w powodzenie. Auta zatrzymywały się po kolei! Po około 15 minutach dwóch chłopaków z Albanii i ich koleżanka ze Szwecji mimo, że nie jechali w ogóle do Ksamila postanowili nas podwieźć. Ta szalona trójka jeździła razem z nami przez kilkadziesiąt minut szukając tajemniczego napisu. Ja przekręciłem imię właścicielki i jedyne, co wiedzieliśmy o tym polu to wspomniany napis. Zrezygnowani i sfrustrowani (choć w zabawnej atmosferze!) dotarliśmy w końcu, gdy po ustaleniu faktów Inga wypaliła nagle: - Ekhm, guys, I think I know where it is….

Dotarliśmy na kamping u Laury (który gorąco polecam!), gdzie stacjonowali dosłownie sami polacy! Miejsce było naprawdę ekskluzywne w porównaniu chociażby do standardów w Budvie. Rozbiliśmy namiot w wyznaczonym dla nas miejscu, umyśliśmy się w ciepłej wodzie i poszliśmy z torbą piw moczyć nasze zmęczone nogi w ciepłych falach Morza Jońskiego. Dotarliśmy.

Podsumowanie:

Dzień 7.
Łączny dystans: 468 km (w tym 270 km busem)
Liczba autostopów: 2