XXI R3B: Góry Sowie i Stołowe

XXI R3B: Góry Sowie i Stołowe

Zakręcony w nowej codzienności wciąż odkładałem pamiętnikowe wyznania po kolejnym R3B. Dziś czas ująć słowa w permutacje kliknięć klawiatury, póki nie umarły jeszcze wszystkie z komórek mojego mózgu.

Natknąłem się na słowa trafiające w sedno rzeczy:

Dlaczego chodzimy w góry? Bo są. - George Mallory

Podróż zaczęliśmy w czwartek pociągiem relacji Poznań - Wrocław.

Postanowiliśmy odwiedzić ekipę Wrocławską przy tej okazji. Dotarliśmy na miejsce przed 12. Po spędzeniu miło kilku godzin położyliśmy się. Na pociąg do Wałbrzycha należało wstać skoro świt.

Gdy dotarliśmy o 8 do Wałbrzycha Głównego czułem się wyjęty z kontekstu. Całą drogę odsypiałem i obudziłem się na pustym, zrujnowanym dworcu po środku niczego. Czy jak kto woli - Wałbrzycha. Mimo, że próbowałem namówić miasto (Wałbrzych bawimy się!) do imprezy to zaczęło rozkręcać się chwilę później, gdy dotarła reszta znajomych. Byliśmy już prawie w komplecie. Końcowy element układanki rajdu stanowiły embriony w liczbie ~25.

Ruszyliśmy. Szybko sklepikowa żuleria zamieniła się w zasypane liśćmi dróżki. Tak dotarliśmy do długiego na kilka kilometrów tunelu, który przechodziliśmy w świetle latarek. Trzeba przyznać, że niezła frajda! Pogoda była jak na zamówienie, więc szło się wspaniale. Tak przeszliśmy z Wałbrzycha aż do schroniska “Orzeł”, gdzie mieliśmy nocować u podnóża Gór Sowich. Zmęczeni całą drogą mogliśmy dać w palnik w schronisku i w tamtejszej knajpie!

By Adrianna Tarnowski/Adrianna Gądek
By Adrianna Tarnowski/Adrianna Gądek
By Adrianna Tarnowski/Adrianna Gądek
By Adrianna Tarnowski/Adrianna Gądek
By Adrianna Tarnowski/Adrianna Gądek

Kolejnego poranka kac miażdżył mi głowę.

Czekała nas długa trasa. Zdobyliśmy Wielką Sowę i nawet wdrapaliśmy się na tamtejszą wieżę widokową. Podobno było widać Wrocław. Podobno.

Wędrowaliśmy początkowo przez lasy Gór Sowich, a później przez malejące pagórki aż dotarliśmy w zamieszkane doliny. Szliśmy przepięknymi wioskami, gdzie nie zastaliśmy praktycznie ani jednej duszy. Weszliśmy także na zamek w jednej z okolicznych miejscowości. Odpoczynek i można wracać, oczywiście stopem.

Wykończeni ponad piętnastokilometrową trasą łapaliśmy stopa w trójkę. Przez pół godziny prób (a raczej “prób”, bo trochę się leniliśmy pod sklepem w towarzystwie kilku kotów) podjechaliśmy kawałek busem. Trzeba było iść, bo nic nie jeździło. W końcu samochód - łapiemy. I co? Irek! Mimo, że jechaliśmy w szóstkę to byliśmy na miejscu pierwsi. Cały wieczór śpiewów i piwa przed nami!

Przy widoku zamglonych dolinek ruszyliśmy...

…do podstawionego autobusu, który podwiózł nas spory kawałek. :) Nasz cel - Szczeliniec, czyli Góry Stołowe. Znowu przygrywała nam piękna pogoda i szło się wspaniale. Może oprócz ostatniego podejścia, ale ono trwało tylko kilkanaście minut. Byliśmy już na obiad. Mogliśmy podziwiać piękne widoki z ponad wielkiej, trochę przerażającej, skały.

Wieczorem przy biesiadowaniu przyszli do nas GOPRowcy. Dziewczyny podrywane przez nich “na nocny spacerek” sprytnie zorganizowały wyprawę całej dwudziestce! To dopiero była frajda - chodzić po skalnym piekełku, czyli wąskich szczelinach, między i pod skałami w kompletnej ciemności, ale mając w myślach fakt, że są obok nas GOPRowcy. Potem podziękowaliśmy im piwem. Spędziłem kilka godzin na rozmowach z nimi i czytaniu jakiś starych czasopism science-fiction z ‘92 roku.

Niedziela - ostatni dzień wycieczki. No to wiadomo: połazimy, popołudniu autobusik, pociąg, wieczorem w domu. Nie było jednak tak lekko… Najpierw trasa przez drobne polanki, dolinki, aż w końcu weszliśmy w gęsty las. Liści było czasami po kolana, ale jeżeli na koniec życia będę miał zapamiętać jeden obrazek jesieni to zapewne będą to kolory tamtych lasów. Raz po raz, systematycznie, zaczęły rosnąć przed nami kaniony niesamowitych skał. Czułem się jak na innej planecie!

Trasa była długa i nie zanosiło się na jej koniec...

…a my bez jedzenia! Tak też Irek zrobił nas w konia, gdyż skończyliśmy podróż grubo po 19 w jakiejś zagranicznej miejscowości. Wykończeni, głodni, ale ponapawani górami mogliśmy wreszcie (nieznośna lekkość bytu) wracać do domów.

I dziś za oknem już biało, ale gdy pomyślę, że było to trochę ponad miesiąc temu to odwołuję wszystkie moje przekleństwa na jesień. Mam z nią sporo nieprzyjemnych spraw do wyjaśnienia, ale jesień 2013. w Górach Sowich łagodzi naszą długą, trudną znajomość.